Przyszli po ojca 20 kwietnia 1940 roku o szóstej rano. Dwóch cywilów i czterech umundurowanych gestapowców z bronią w ręku. Były to pierwsze, na szeroką skalę przeprowadzone, aresztowania wśród adwokatury warszawskiej. Po kilkugodzinnej rewizji zabrali go na Szucha. Resztę domowników zamknęli w kancelarii i plądrowali mieszkanie. Broni i gazetek ukrytych w piecu nie znaleźli.
Siostra wróciła z dyżuru w szpitalu następnego dnia rano. Zadzwoniła do drzwi – otworzyli jej gestapowcy. Powiedzieli, że jest aresztowana. „Wszyscy byli zamknięci w kancelarii. Ojca już nie było. Będą po nią potem przychodzili czterokrotnie.
Naocznym świadkiem aresztowania na Mokotowskiej brata Andrzeja była jego córka, wówczas dziewięcioletnia Ewa. Pamięta krótką chwilę pożegnania ze swoim ojcem.
Ojciec i brat siedzieli na Pawiaku, przysyłali grypsy. Matka i siostra wysyłały im paczki żywnościowe. Szukały pośredników, żeby ich uwolnić za umiejętnie wręczoną łapówkę. W czerwcu grypsy się urwały. Usłużny volksdeutsch, „ludzki człowiek”, p. S., zamieszkały Piękna 61, brał nadal pieniądze i nie szczędził uspokajających wiadomości.
Adwokat Władysław Kempfi, więzień Pawiaka, wspomina [Przyczynki do publikacji „Palestry” o adwokaturze polskiej i jej stratach w latach 1939-1945, „Palestra” 1976, nr 11] o przygotowaniach na Pawiaku do wywózki do Palmir:
„Po kilkunastu dniach zaczęły się przegrupowania, ciągłe zbiórki na dziedzińcu więziennym, po których nie wracało się już do swoich cel poprzednich. Zaczęto wtedy mówić o transporcie do obozu koncentracyjnego. W czasie takich zbiórek chodzili wzdłuż szeregów gestapowcy i orientując się «po twarzach», wyciągali niektórych więźniów i przydzielali ich do innych grup. Byli to więźniowie potrzebni gestapowcom do prowadzonych przez nich dochodzeń bądź też przeznaczeni do «Palmir». Widziałem, jak w ten sposób wyciągnięto z szeregów adwokata Czesława Jankowskiego, znanego działacza harcerskiego…”
Może przeżyłby obóz koncentracyjny?
We Wspomnieniach więźniów Pawiaka [B. Wiśniewska-Sokołowska, W Więzieniu Mokotowskim i na Pawiaku, s. 179-182] odnalazłem opis, jak ich wywożą na rozstrzelanie:
„Spędzono nas wszystkie na mokrą posadzkę do «przejściówki» i około południa zarządzono zbiórkę. Starszy oficer SS, w jasnych reniferowych rękawiczkach, w wykwintnie skrojonym mundurze, z długim pejczem, osobiście sprawdzał nazwiska podług trzymanej w ręku listy. Sfora uzbrojonych po zęby żandarmów i młodych oficerów oraz dwóch wytwornych cywilów w brązowych garniturach i zielonych kapeluszach z piórkami stanowiła asystę wyczekującą rozkazów. U nóg naczelnego oprawcy siedział duży wilczur.
Natychmiast po sprawdzeniu listy dano rozkaz wymarszu na dziedziniec Pawiaka. Tam już stali mężczyźni. Tak jak i kobiety, w dwuszeregu, tylko bardzo długim, zda się nie kończącym, tak jak i one, z tobołkami w rękach, z całym swym biednym majątkiem skazańca, z odkrytymi głowami, zalani potokami gorącego słońca.
W jakiejś chwili SS-mani zawrócili na Serbię. Jakby tylko czekając na to, z dużych okien szkoły, wypełnionych więźniami, posypał się w stronę skazańców prawdziwy deszcz paczek: chleb, cukier, tłuszcz, co kto miał pod ręką. Wygrzebywano chyba już te ostatnie, te spod serca i te na «czarniejszą jeszcze godzinę» schowane zapasy i oddawano je bardziej jeszcze nieszczęśliwym.
Tymczasem z szeregów jednych i drugich zaczęły padać imiona i nazwiska:
– Gadomska!
– Która to pani Gadomska? – popłynął znowu szept i z szeregów męskich wychyliła się ciemna sylwetka miłego i dobrze jeszcze wyglądającego mężczyzny w średnim wieku.
Pokazałam wzrokiem stojącą ze mną w parze kobietę. Podczas kiedy Gadomska porozumiewała się z mężem, ów nieznany mężczyzna zwrócił się do mnie ze słowami:
– Chciałem ją zobaczyć, znam dobrze jej sprawę. Jestem z zawodu adwokatem. Moje nazwisko Jankowski. Robiłem, co mogłem, chciałem wyciągnąć… Beznadziejna sprawa i teraz…. sam się tu znalazłem – roześmiał się, starając się pokryć zdenerwowanie, a po chwili dodał: – W ładnej jesteśmy asyście. Cała paczka kolegów: Skórewicz, Dziewałtowski. Pokazywali mi też Rataja i Niedziałkowskiego. Ot tam… stoją na lewym skrzydle. Widzi pani?
– A co ze Starzyńskim? – zapytałam jeszcze.
– Podobno gdzieś na ścisłej izolacji. Rozmowa się urwała, bo od strony głównej bramy wjeżdżały szeregiem kryte «budy». Za nimi spora ilość motocykli, pełnych uzbrojonych żandarmów.
Wzdłuż murów więziennego gmachu ustawiają teraz czwórkami mężczyzn, dwójkami kobiety, wszystkich twarzami do głównej bramy. Naprzeciw nich hitlerowcy. Od strony Serbii, na rozłożonych płaszczach niosą dwóch mężczyzn. Przeszło 250 osób załadowano do sześciu samochodów. Następnie każdy z nich szczelnie okryto plandeką i zasznurowano […].
Wrzucają teraz na brzeg wozu ostatnich – dwóch konających. Jednego zwalają Jankowskiemu wprost na kolana, drugiego upychają i kopią buciorami […].
Ostatnie auto, które uwoziło skazańców do Palmir, było już za bramą. Poprzez warkot motoru, sygnału ulatującego ludzkiego życia, dobiegł z głębi, niby głos puszczyka, straszliwy krzyk rodzącej kobiety, wywożonej na śmierć.”
„Transporty – pisze Władysław Bartoszewski [Warszawski pierścień śmierci, Warszawa 1970, s. 64] – formowano zazwyczaj o świcie, pozostawiając ludziom złudzenie, że mają być wywiezieni do obozu koncentracyjnego. Pozwalano im zabierać ze sobą walizki, plecaki, worki z osobistymi rzeczami, paczki z żywnością, a niekiedy nawet dodatkowe porcje chleba na drogę. Częstokroć zwracano też więźniom wszystkie dokumenty osobiste i przedmioty złożone w depozycie więziennym. Uspokojonych w ten sposób skazańców ładowano do samochodów ciężarowych i wywożono. Dopiero gdy samochody skręcały na polną drogę, a potem wjeżdżały w las, rodziły się w więźniach podejrzenia. I w tym właśnie miejscu, na skraju lasu w pobliżu wsi Palmiry, wyrzucali z samochodów kartki, książeczki do nabożeństwa czy jakieś pamiątkowe drobiazgi, w nadziei, że naprowadzą kogoś w ten sposób na swe ślady.
Auta zatrzymywały się w lesie w pobliżu polany. Więźniom kazano wysiadać, niekiedy krępowano im ręce i zawiązywano oczy. Nie zabierano jednak bagażu przywiezionego z więzienia ani też dokumentów i drobiazgów, jeśli je mieli przy sobie. Żydom pozostawiono opaski z gwiazdą Syjonu, pracownikom sanitariatu opaski Czerwonego Krzyża na rękawach płaszczy czy ubrań. Niemcy prowadzili skazańców grupami na polanę i ustawiali tam nad samą krawędzią przygotowanego dołu, planowo, gęsto obok siebie, tak, aby zaoszczędzić pracy zbierania i chowania zwłok. Pluton policji lub SS dokonywał egzekucji z broni maszynowej. Po salwie dobijano niektórych rannych pojedynczymi strzałami z pistoletów. Inni, żyjący jeszcze, ale nie dający znaków życia, nie byli dobijani. Ciała traconych padały bezładnie do dołu.
Wypełnione doły Niemcy zakopywali, maskowali je starannie mchem, igliwiem, a potem obsadzali polanę równomiernie młodymi sosenkami. Odjeżdżali w przekonaniu, że wszystko zostało dobrze obmyślone i że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Do rodzin wymordowanych wysyłało gestapo krótkie zawiadomienia o zgonie, niekiedy podając jako przyczynę śmierci atak serca, najczęściej jednak nie podając żadnej.
Lista wywiezionych z Pawiaka na śmierć w dniach 20-21 czerwca zawiera 358 nazwisk ułożonych w porządku alfabetycznym. Miejsca 83 i 84 zajmują:
Jankowski Andrzej 11.12.1907
Jankowski Czesław 20.7.1881
Mój brat i ojciec.
Z Pawiaka do Palmir jest około trzydziestu kilometrów. Ciężarówkami wieziono ich godzinę. Chyba nie mieli złudzeń.
Tych ostatnich godzin mego ojca i brata już mi nikt nie opowie. Z Palmir nie ma wspomnień. Wierzę, że do ostatniej chwili byli obaj spokojni, że nad krawędzią rowu ojciec uśmiechał się tak samo jak podczas ostatniej zbiórki na Pawiaku. Ich mogiły są blisko siebie, w tym samym rzędzie. Chyba tak samo blisko siebie stali naprzeciw niemieckich karabinów maszynowych.
Gdy 3 września 1939 roku wyjeżdżałem z Warszawy, ojciec odprowadził mnie na dworzec. Żegnając się, zostawiłem mu stalowy sygnet, który dostałem od niego w dniu pełnolecia. – Oddasz mi, jak wrócę.
Ten – przeżarty rdzą sygnet – który w chwili egzekucji ojciec miał zawieszony na łańcuszku na szyi, odnaleziony podczas ekshumacji zwłok w Palmirach, zwróciła mi matka, gdy wróciłem do Warszawy w roku 1946. Po powrocie nie nosiłem już więcej sygnetu, dałem go starszemu synowi 28 sierpnia 1968 roku, w dniu jego pełnolecia.
Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie” i relacji Ewy Jankowskiej.