Kategoria: Powstanie

Natarcie na Dworzec Gdański

Decyzja natarcia oddziałów polskich na Dworzec Gdański była jedną z inicjatyw taktycznych polskiego dowództwa. Sukces natarcia mógł przedłużyć bitwę o Starówkę. Przegrana przyśpieszyła upadek Starego Miasta, pogłębiła izolację osamotnionego Żoliborza.

Natarcie zostało zaplanowane starannie. Rozkaz pułkownika „Wachnowskiego” nakazywał dwustronne uderzenie na pozycje niemieckie w rejonie Dworca Gdańskiego. Od północy z Żoliborza miał uderzyć batalion leśny z Puszczy Kampinoskiej pod dowództwem majora „Okonia”, wspierany częścią miejscowych oddziałów, od południa ze Starego Miasta, dwukompanijny batalion ze zgrupowania ,,Radosław” pod dowództwem majora „Jana” (Jana Kajusa Andrzejewskiego). Uderzenie południowe z ulicy Konwiktorskiej i przez ulicę Kłopot miało zaatakować południowo-wschodnią stronę dworca. Uderzenie północne z podstawy wyjściowej przy ulicy Józefa Zajączka skierować się miało ku zachodniej stronie Dworca z równoczesną osłoną skrzydeł od Cytadeli i Instytutu Chemicznego.

Natarcie przeprowadzone przez majora „Okonia” w nocy z 20 na 21 sierpnia zakończyło się krwawą klęską. Łudzono się jednak nadal, że połączenie Starego Miasta i Żoliborza może w zasadniczy sposób zmienić położenie Grupy „Północ”, i następnej nocy postanowiono powtórzyć atak na tym samym odcinku.

Oba nocne natarcia na Dworzec Gdański zlały się w mej pamięci.

Wyszliśmy z oblężonej Starówki, żeby przyczynić się do ściągnięcia odsieczy. Gdy nam się udało przejść na Żoliborz, uwierzyłem naiwnie, że i reszta się uda. Że leśne oddziały przebiją się do Starówki. Nie zachwiały mej wiary ani pierwsza nieudana nocna wyprawa z Puszczy Kampinoskiej, ani puste, wypalone przedpole Dworca Gdańskiego, który mieliśmy zaatakować.

Z ulicy Józefa Zajączka, skąd miało wyjść natarcie, widać gołym okiem kościół Bonifratrów, przy którym stała pierwsza nasza barykada. Siedemset metrów wypełnionych w części „ziemią niczyją”. Nocą pożary przybliżały sylwetkę płonącego miasta, skracały odległość. Wydawało się bardzo blisko. Dwie powstańcze dzielnice dzieliła na tym odcinku wąska niemiecka grobla potężnie umocniona gniazdami karabinów maszynowych i działek przeciwpancernych, zasiekami z drutów kolczastych i bunkrami, pociągiem pancernym, flankowym ogniem artylerii z Cytadeli, z fortu Traugutta.

Przytłaczająca przewaga siły ognia i sprzętu była w Powstaniu zawsze przeciw nam. Przyzwyczailiśmy się do tego. Naszym sprzymierzeńcem był dotychczas teren. Dla partyzantów z Puszczy Kampinoskiej – las, dla oddziałów z Żoliborza i Starówki – zabudowa miejska. Choć stopniowo zamieniona w kupę gruzów, dawała osłonę, ukrycie. W obu natarciach na Dworzec Gdański i tych sprzymierzeńców byliśmy pozbawieni. Trzysta metrów, przez które trzeba było przejść do Dworca Gdańskiego, do pierwszego rzutu granatem, wypełniała wolna przestrzeń ogródków działkowych, kartofliska. Dla lepszego oczyszczenia przedpola Niemcy spalili stojące przy dworcu drewniane baraki. Gdy kompanie wychodziły do natarcia i odrywały się od ostatnich domów Żoliborza, tylko ciemność osłaniała je przed ogniem niemieckich cekaemów i armat. Ale nawet i noc obróciła się przeciw nam. Sierpniowa pełnia księżyca i łuna pożarów sprzyjała niemieckim rakietom oświetlającym przedpole.

Zadanie nacierających na Dworzec Gdański oddziałów, jeśli nie było beznadziejne, było bardzo trudne. Wymagało dokładnego rozpoznania stanowisk nieprzyjaciela i jego siły ognia, precyzyjnego współdziałania oddziałów nacierających z Żoliborza i ze Starówki, zaskoczenia Niemców. A także świetnego dowodzenia pełnego inicjatywy. Żadna z tych szans nie została nam dana.

Rozpoznanie, które przed pierwszym natarciem major „Okoń” przeprowadził przy naszej pomocy z okien okolicznych domów, przyniosło bardzo niewiele. Meldunki żoliborskich oddziałów były skąpe i zaniżały – jak to się później okazało – siły nieprzyjaciela. Betonowe bunkry niemieckie i gniazda broni maszynowej były starannie zamaskowane. Idąc ze Starówki na Żoliborz, mogłem sprawdzić na własnej skórze, jak łatwo po nocy wejść na zamaskowane zasieki z drutu kolczastego.

Oddziały majora „Okonia” przybyły na Żoliborz nocą poprzedzającą natarcie. Żołnierze, wśród których było wielu doświadczonych w walkach partyzanckich, czuli się niepewnie w mieście, którego nie znali, do którego wielu przyszło po raz pierwszy. Oddziały przybyłe wcześniej z pułkownikiem „Victorem”, zawiedzione w czasie fatalnej nocnej wyprawy, nie znały swych nowych dowódców. Wsparcie oddziałów żoliborskich przydzielonych do pierwszego natarcia przez pułkownika „Żywiciela” było niedostateczne. Zawiodło zaskoczenie nieprzyjaciela. W warunkach gdy każdy metr przebyty w ciszy i po ciemku przybliżał bez strat do Niemców i dawał szansę skutecznego rzutu granatem i serii z pistoletu maszynowego, kompanie wychodziły do natarcia kolejno, jedna za drugą, a niektóre z leśnych oddziałów z głośnym „hurra”. Pozycje wyjściowe do natarcia oddziały zajęły już na kilka godzin przed rozpoczęciem akcji. Czekaliśmy, aż minie potężny ogień nieprzyjacielskiej broni maszynowej i artylerii kładziony na przedpole. Trudno zachować odporność i postawę bojową, leżąc w kartoflisku pod ogniem nieprzyjacielskim. Trzysta metrów do Dworca Gdańskiego wydłuża się i rośnie. Każdy krzak na przedpolu oświetlony smugową amunicją wydaje się stanowiskiem niemieckiego cekaemu, do którego trzeba za chwilę dobiec.

Nie miałem bojowego przydziału, nie znałem ani oddziałów z Puszczy, ani z Żoliborza. Funkcja oficera łącznikowego do dowódcy, którą miałem pełnić, okazała się fikcją, zanim z przygodnym plutonem wyszedłem do natarcia. Nacierające kompanie, plutony, drużyny przygwożdżone do ziemi zmasowanym ogniem nieprzyjaciela zalegały w większości tam, gdzie je zastał blask rakiet i grzechot cekaemów.

Zrobiło się widno jak w dzień. Dużo rakiet. Wystrzeliwanych ze wszystkich stron, jakby dookoła nas. Czerwone rakiety, spadające wśród naszych oddziałów, wskazywały cele artylerii. Pociąg pancerny strzela ogniem na wprost. Gdzieś przed nami słychać wybuchy granatów i skoncentrowany ogień pistoletów maszynowych. To nieliczne nasze plutony, które dotarły do torów, giną tam pod morderczym ogniem artylerii i broni maszynowej.

Z każdą minutą stawało się jasne, że natarcie ugrzęzło na całej linii, że resztki oddziałów wycofują się. Załamało się również natarcie oddziałów ze Starówki, które miały wesprzeć oddziały z Żoliborza. Kompania batalionu „Zośka”, kompania AL i dwie kompanie „Czaty”, razem około 350 ludzi, poniosły ciężkie straty i o świcie wycofały się.

Wycofujemy się w kierunku alei Wojska Polskiego. Główna troska to podniesienie jak największej ilości rannych z przedpola. Ale Niemcy strzelają również do patroli z opaskami Czerwonego Krzyża. Jest już widno. Wszelkie próby wyjścia po rannych powodują natychmiast ogień niemieckich cekaemów.

Ciężko jest wracać po nieudanym natarciu.

Pierwszym natarciem na Dworzec Gdański dowodził major „Okoń”, drugim tenże pod ogólnym dowództwem przybyłego specjalnie na Żoliborz kanałami ze Starówki generała „Grzegorza” (Tadeusza Pełczyńskiego), szefa Sztabu AK. Obaj nie szczędzili osobistej odwagi. Ale to pod Dworcem Gdańskim nie wystarczało. Po przybyciu na Żoliborz generał „Grzegorz” zażądał pomocy ze Starówki. Harcerski batalion „Wigry” pod dowództwem porucznika „Trzaski” przyszedł kanałami ze Starówki w pełnym rynsztunku bojowym. Użycie tych żołnierzy do ataku na Dworzec Gdański bezpośrednio po przejściu uciążliwej trasy kanałowej – okazało się niemożliwe. Mimo negatywnej oceny przygotowań do natarcia i zrezygnowania z pomocy przybyłego ze Starówki batalionu generał „Grzegorz” natarcia nie odwołał. Przygnębiająca musiała być odprawa po drugim nieudanym natarciu, podczas której generał szukał winnych. Napiętnował majora „Okonia” za nieudolne zorganizowanie natarcia. Major „Okoń” nie okazał się dowódcą, jakiego trzeba było, żeby się przebić przez niemiecką zaporę na Dworcu Gdańskim. Ale czy najwspanialszy nawet dowódca mógłby tego dokonać?

Nakazano, by niedobitki puszczańskich oddziałów wycofały się do Kampinosu, uprzednio oddawszy broń żołnierzom batalionu „Wigry”, którzy wracali kanałami na Starówkę. Krzywdząca partyzanckie oddziały decyzja została tylko częściowo wykonana, gdyż ponad dwustu żołnierzy z Puszczy odmówiło oddania broni i zgłosiło się na ochotnika do dalszej walki w mieście.

Propozycję majora „Okonia”, bym poszedł z nim do Puszczy Kampinoskiej, odrzuciłem. Chciałem jak najprędzej wracać na Starówkę. Szedłem kanałami tą samą trasą po raz trzeci. Po pas w śmierdzącym błocie, obładowany amunicją, otępiały i bezmyślny. Przeszedłem. Najtrudniej przyszło mi wygramolić się po klamrach włazu na placu Krasińskich. Przez otwartą klapę nad głową widziałem łunę i słyszałem ciszę. Przeraźliwą ciszę pożarów, których nikt nie próbował gasić.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek