Kategoria: Powstanie

Po odsiecz dla Starówki (cd.)

Od pułkownika „Żywiciela” dowiedzieliśmy się, że po naszym wymarszu z Puszczy (15.08.1944) doszedł tam major „Okoń”. Postanowiliśmy dołączyć jak najprędzej, by wziąć udział w akcji oddziałów „Okonia”. Poszliśmy z „Kubusiem” do Puszczy jeszcze tej samej nocy.

Drugi rzut odsieczy dla Warszawy, zorganizowany przez majora „Okonia”, był już gotowy. Wydzielono batalion w sile ponad pięciuset ludzi, jak na warunki powstańcze, bardzo dobrze uzbrojonych.

„Każda kompania – jak podaje kapitan „Szymon” – liczyła cztery plutony czterdziestoosobowe, a uzbrojenie poza karabinami lub pistoletami stanowiły trzy erkaemy, osiem pistoletów maszynowych, jeden piat. Każdej kompanii dano granatnik, a na cały batalion – dwa cekaemy z trzema tysiącami naboi i trzy moździerze angielskie z pięćdziesięcioma pociskami. Amunicji brał każdy powstaniec tyle, ile mógł udźwignąć w bojowym marszu.”

Przegląd batalionu trwał długo. Oddziały leśne zaimponowały mi uzbrojeniem. Nigdy przedtem nie widziałem takiej ilości broni u powstańców. Wrażenie potęgowała długa kolumna wozów, która miała podwieźć uzbrojenie, amunicję i nas z Wiersz do Lasek, oraz pluton ubezpieczającej nas kawalerii, który minął nas w tumanach kurzu. Wyruszyliśmy z Wiersz koło godziny czternastej. Drogę do Lasek przebyliśmy szybko, maszerując lub przysiadając się na wozy.

Mijaliśmy wsie. Ludzie byli tam przywykli do partyzanckich oddziałów. Przyglądali nam się z zaciekawieniem. Życzliwie, ale bez entuzjazmu. Gorąco było. Chciało się pić. Coraz ktoś odłączał od kolumny, by ugasić pragnienie, i doganiał swój pluton. Do Lasek doszliśmy o zmroku. Kawaleria i podwody zawróciły do Puszczy. Batalion formował się do marszu ubezpieczonego. Major „Okoń” z długą latarką w ręku odprawiał dowódców kompanii. Zapadające ciemności utrudniały przekazywanie rozkazów w długiej kolumnie, idącej z obciążeniem po piaszczystej drodze.

Początkowy rozkaz pułkownika „Wachnowskiego” przewidywał uderzenie na Parysów i Koło, żeby w rejonie cmentarzy połączyć się z oddziałami „Radosława”. Wobec opóźnionego przybycia do Puszczy, wyparcia powstańców z Woli i dojścia pierwszej kolumny oddziałów puszczańskich na Żoliborz major „Okoń” zdecydował maszerować wprost na Żoliborz, żeby stamtąd uderzyć połączoną siłą leśnych oddziałów na odsiecz Starówce.

Idąc bocznymi drogami i lasem, mieliśmy dopiero pod Wawrzyszewem – już pod osłoną nocy – przeciąć drogę z Lasek do Bielan i iść prosto na Żoliborz. Według rannego rozpoznania nieprzyjacielskie oddziały otaczające miasto stały tylko w niektórych wsiach. W nocy, po ciemku, mieliśmy szansę wyminięcia ich. Ale równie dobrze mogliśmy w każdej chwili nadziać się na nieprzyjaciela i wówczas już z bronią w ręku utorować sobie drogę do Żoliborza. Szliśmy w poczcie dowódcy na czele kolumny z „Kubusiem”, łączniczką „Teresą” z Żoliborza i z patrolem „Zośki”, który odcięty na Woli doszedł do Puszczy Kampinoskiej. Piach, liche rzadkie laski, kartofliska. Idziemy na przełaj. Kolumna jest mocno obciążona bronią i dodatkową amunicją. Mamy za sobą kilka godzin męczącego marszu. Weszliśmy już w strefę nieprzyjacielskiej obserwacji i obstrzału artylerii niemieckiej z Burakowa i fortu Bema. Migotliwe światło wystrzeliwanych rakiet unieruchamia za każdym razem długi wąż posuwającej się w ciemnościach kolumny. Batalion idzie możliwie cicho. Ale co rusz zabrzęczy źle przytroczona menażka, ktoś objuczony potknie się i klnie siarczyście. Od czoła biegnie podawane wzdłuż kolumny: „Uwaga, druty!”

Idący obok mnie „Kubuś” nie traci humoru. A może tylko nadrabia miną. Opowiada „Teresie” spadochroniarskie przygody. Od wysłuchania po raz któryś z rzędu opowieści, „jak skaczą spadochroniarze różnych nacji”, którą właśnie rozpoczynał „Kubuś”, wyratowało mnie opodal wsi Mościska głośne: „Halt! Wer da!”.

Głupio mi się zrobiło, żeśmy się tak nadziali. Ciemno było choć oko wykol. Byliśmy zaskoczeni, ale tamci nie mniej od nas, bo nie strzelali i nie wystrzelili rakiety. Następnemu: „Halt”, już znacznie bardziej pojednawczemu, towarzyszyły słowa w nieznajomym mi języku.

Węgrzy. Moja znajomość węgierskiego nie wykraczała poza istotne zresztą wówczas pytanie:
– Madziar?
– Madziar!
No to w porządku.

Poszliśmy rozpoznać sytuację. Trudno było dogadać się z wartownikiem. Był wyraźnie zaniepokojony naszym przybyciem. Zjawił się drugi żołnierz węgierski, który nas zaprowadził do oficera. Porucznik mówił po niemiecku. Ich dywizja od wczoraj zajmowała ten odcinek. Nie brali udziału w walkach, zamykali jedynie pierścień otaczający Warszawę. Moją naiwną propozycję, by razem z nami uderzyli na Niemców, porucznik pozostawił bez odpowiedzi. Mieli dość własnych kłopotów, by mieszać się do cudzych. Nie chcieli z nikim się bić i mieli jedno tylko gorące pragnienie: jak najprędzej dostać się do Budapesztu, nie napotykając po drodze Armii Czerwonej. Zgodził się nas przepuścić i podał nam miejsca najbliższych stanowisk niemieckich. Byle tylko spławić nas jak najprędzej. Przez następne linie węgierskich posterunków przeszliśmy z ich patrolem.

Weszliśmy w zabudowania. Na budynkach wisiały białe flagi. Na piaskach za Wawrzyszewem przyłapały nas rakiety niemieckie. Ostrzelali nas dopiero niedaleko fabryki Opla. Za późno się do nas wzięli i bez strat weszliśmy przez dziurę w ścianie do hali warsztatowej. Tam już byli nasi.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek