Kategoria: Powstanie

Po odsiecz dla Starówki

Idąc z łączniczką na kwaterę pułkownika „Żywiciela”, dowódcy Żoliborza, nie mogłem się nadziwić. Domy, całe domy. Nawet z szybami w oknach. O 800 metrów od Starówki. Dni ich były co prawda policzone, ale Żoliborz odcięty od reszty miasta pozostawał jeszcze wówczas na uboczu działań rozstrzygających, skierowanych na Wolę, a później na Stare Miasto.

Zameldowałem się u pułkownika „Żywiciela” w jednym z bloków WSM. Sprawdził karteczkę od pułkownika „Wachnowskiego”. O majorze „Okoniu”, wysłanym do Puszczy Kampinoskiej, nie miał żadnych wiadomości. Wypytywał o trasę, którą przeszliśmy. Rad był z nawiązanej łączności, obiecywał pokwitować nasze przybycie pułkownikowi „Wachnowskiemu” drogą radiową. Przedstawiłem mu sytuację na Starówce, mówiłem o walkach na Woli.

Podkreślałem, jak bardzo pułkownik „Wachnowski” liczy na pomoc z Puszczy Kampinoskiej. Wypytywał szczegółowo o Starówkę. Byliśmy pierwszym patrolem, który stamtąd przyszedł. Potwierdził nadzieje pokładane w odsieczy oddziałów partyzanckich zgromadzonych w Puszczy. Były stosunkowo liczne i dobrze uzbrojone. Miały już za sobą szereg udanych akcji zaczepnych. Zgodził się, byśmy jeszcze tego dnia wieczorem poszli do Puszczy. Obiecał dać nam łączniczki. Zdziwiłem się, gdy polecił zatelefonować na Bielany i uzgodnić szczegóły techniczne naszego przejścia. Choć na Bielanach byli Niemcy, połączenia telefoniczne z polskim Żoliborzem funkcjonowały nadal.

Czekaliśmy. Wyszliśmy późnym wieczorem. Patrol z Żoliborza doprowadził nas na Bielany i przekazał dwu łączniczkom, utrzymującym łączność z oddziałami puszczańskimi. Szliśmy, nie błądząc, im tylko znanymi skrótami. Co pewien czas zostawiały nas w tyle i sprawdzały podejrzany odcinek drogi. Niektóre budynki mijaliśmy z daleka i w ciszy, wśród innych szliśmy ulicą, rozmawiając swobodnie.

Odeszliśmy daleko od miasta. Pierwszy raz od wybuchu Powstania oglądałem niemal całą Warszawę. Strony świata wskazywały łuny pożarów. Najdalej na południe paliła się Ochota. Zachód wyznaczały kłęby burego dymu dopalającej się Woli. Najbliżej nas na północy miasta oddzielne słupy ognia Starówki odcinały się na tle ciemniejszej łuny Śródmieścia. – Nie gap się – przerwała mi łączniczka – jeszcze kawał drogi.

Nieco dalej musieliśmy przeczekać ukryci w krzakach, by przepuścić niemiecką kolumnę jadącą w kierunku miasta. Jechali z zapalonymi światłami. Liczyłem samochody. Bez przeszkód doszliśmy do punktu kontaktowego w Zakładzie Ociemniałych w Laskach, gdzie łączniczki miały nas skontaktować z oficerem łącznikowym od kapitana „Szymona”, dowódcy oddziałów AK w Puszczy Kampinoskiej.

Oficerem łącznikowym, który zaprowadził nas z portierni w Laskach na kwaterę rannego kapitana „Szymona”, był architekt Maciej Nowicki.

Zameldowaliśmy się u kapitana „Szymona”(Ryszarda Krzywickiego). Leżał ranny z nogą w gipsie. Czekał na zapowiedzianych łączników Komendy od kilku dni. Major „Okoń” jeszcze do Puszczy nie doszedł. Naświetliłem kapitanowi „Szymonowi” położenie Starówki, walki na Stawkach i Muranowie, przekazałem instrukcje pułkownika „Wachnowskiego” wzywającego jak najszybciej do odsieczy. Zapoznał nas z sytuacją w Kampinosie. Pułk „Palmiry-Młociny”, który mu podlegał, był silnym oddziałem partyzanckim, liczącym czterdziestu sześciu oficerów i ponad tysiąc trzystu żołnierzy, w tym ośmiuset ludzi oddziału cichociemnego porucznika „Doliny” (Adolfa Pilcha). Oddziały kampinoskie, dobrze uzbrojone, uzupełniły jeszcze broń i amunicję ze zrzutów. Na terenie Puszczy przebywał ponadto żoliborski oddział majora „Serba” (Władysława Jelenia-Nowakowskiego) w sile stu sześćdziesięciu ludzi oraz podpułkownik „Victor” (Ludwik Wiktor Konarski) z oddziałem o podobnej liczbie żołnierzy. Pułk stoczył szereg walk, przeprowadził udane wypady na oddziały niemieckie zajmujące sąsiednie wsie. W zasadzkach partyzanci rozbili tabory niemieckie, zdobywając broń i sprzęt oraz zadając straty nieprzyjacielowi.

Starałem się namówić kapitana „Szymona”, by mimo nogi w gipsie objął dowództwo nad wyznaczonymi do odsieczy Starówki oddziałami, by jak najszybciej szedł na Warszawę. Po głębokim namyśle odmówił.

Nazajutrz kapitan „Szymon” przystąpił do organizowania wyprawy, tak by mogła wyruszyć jeszcze tego wieczora. Miały w niej wziąć udział trzy bataliony pod dowództwem porucznika „Witolda” (Witolda Pełczyńskiego). Ostatecznie z pułku „Palmiry-Młociny” sformowano jeden tylko batalion w sile 450 ludzi, bardzo dobrze uzbrojonych, z żywnością na trzy dni. Podobnie zaopatrzono oddziały podpułkownika „Victora” i majora „Serba”. Zarządzono odprawę dowódców poszczególnych oddziałów. Na odprawie nie byłem. Relacjonuję ją według Borkiewicza, gdyż jej przebieg rzuca istotne światło na dalsze wydarzenia.

„Kapitan «Szymon» przedstawił plan działania dwiema kolumnami uderzeniowymi w myśl rozkazu płk. «Wachnowskiego». Plan ten przewidywał wymarsz oddziałów z Lasek o godzinie 21, by rozpocząć natarcie kolumną ppłk. «Victora» na miasteczko Powązki, na ulicę Elbląską, a kolumną por. «Witolda» na Koło i cmentarz Żydowski w dniu 16 sierpnia przed świtem, tj. o godzinie 3.30. Wówczas ppłk «Victor» okazał rozkaz ppłk. «Romana», dowódcy podokręgu «Hajduki», podporządkowujący mu wszystkie oddziały na terenie Puszczy Kampinoskiej. […]

Rozkaz powyższy – jakkolwiek powoływał się podobnie jak rozkaz płk. «Wachnowskiego», na Komendę Główną – wywołał konflikt pomiędzy kpt. «Szymonem» a ppłk. «Victorem» […]. Ostatecznie «po dłuższej bardzo nieprzyjemnej rozmowie dowództwo nad całością wyprawy objął ppłk «Victor» z kpt. «Mścisławem» jako szefem sztabu.”

Zameldowaliśmy się u podpułkownika „Victora” na leśnej drodze, gdy odprawiał kolumnę marszową. Nas, przybyłych ze Starówki, włączył do swego pocztu dowódcy idącego z batalionem porucznika „Witolda”. Przechodziliśmy wzdłuż oddziału liczącego łącznie kilkuset ludzi. Przeważnie młodzi chłopcy, różnie ubrani, ale dobrze uzbrojeni. Niemal każdy żołnierz ma karabin, widać erkaemy i piaty. Obok gwary podwarszawskiej słychać śpiewne akcenty aż hen z Wileńszczyzny, obok warszawiaków są chłopcy, którzy zapewne nigdy dotąd nie byli w wielkim mieście. Do wyjścia z lasu eskortują nas ułani na koniach.

Zadanie przyprowadzenia odsieczy dla Starówki było bardzo trudne. Przejście długiej kolumny ciemną nocą, po bocznych drogach lub na przełaj, wymagało bardzo starannego rozpoznania i przygotowania, utrzymania łączności i żelaznej dyscypliny w marszu, by oddziały jak najszybciej doszły do wyznaczonych rejonów nierozpoznane przez Niemców, by nie pogubiły się po drodze. Żołnierze szli z bronią, objuczeni dodatkową amunicją dla Starówki.

Wyszliśmy późnym wieczorem. Do Powązek podpułkownik „Victor” postanowił dojść jedną kolumną i tam dopiero rozdzielić zadania. Szliśmy polami na przełaj. W długiej kolumnie trudno było utrzymać porządek i wzajemną łączność, poszczególne kompanie i plutony gubiły się w ciemnościach. Brak było łączności z dowódcą. Okazało się, że batalion porucznika „Witolda”, stanowiący dotychczas środkową część kolumny, niespodziewanie znajduje się na czele, gdyż idący w przedniej straży oddział majora „Serba” odszedł w innym kierunku.

Przebieg dalszych wydarzeń tej nocy podaję według mego meldunku do pułkownika „Wachnowskiego” z dnia 25 VIII 1944 (AWIH III/44/47):
„16.8 po odnalezieniu pogubionych oddziałów o godz. 01.00 osiągnięto rejon miasteczka Powązki. Napotkany przypadkowo jeden żołnierz npla spowodował zamieszanie szpicy i uskok za najbliższe płoty. Prowadzący oddział przewodnicy albo zniknęli, albo odmówili dalszego prowadzenia. Po opanowaniu zamieszania na czele oddział prowadzony przez przygodnie napotkaną kobietę doszedł do rejonu Cmentarza Wojskowego, przed murem którego napotkano 20 zaparkowanych i nie ubezpieczonych samochodów pancernych. Pomimo namowy z naszej strony płk «Victor» nie zdecydował się na opanowanie lub zniszczenie bezbronnych aut, lecz nakazał odwrót z zamiarem dojścia do cmentarza z innej strony. W tym momencie prowadząca oddział kobieta odmówiła dalszego marszu. Po kilku minutach płk «Victor», około godz. 02.15 zarządził wycofanie oddziałów do podstaw wyjściowych w puszczy.

Bezładny odwrót, późna godzina mogąca ujawnić oddział blisko kilometrowej długości na odkrytych piaskach na płn. zachód od m. Powązki pod ewentualnym obstrzałem artylerii npla z Burakowa i fortu Bema, oraz brak przewodników zmusił mnie wespół z moimi oficerami do samorzutnego objęcia komendy nad całością (odbyło się to zresztą bez niczyjego sprzeciwu).
Zmieniłem kierunek marszu na Żoliborz. O godzinie 4 zameldowałem się u płk. «Żywiciela», prosząc o przekazanie meldunku o przebiegu akcji do płk. «Wachnowskiego». Na skutek bezładnego wycofania się około 150 ludzi wróciło do puszczy, reszta oddziału bez strat doszła do Żoliborza.”

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek