Kategoria: Powstanie

W kanałach – z Żoliborza na Starówkę

Natarcie na Dworzec Gdański zostało zaplanowane na godzinę pierwszą w nocy z 20 na 21 sierpnia. Zameldowaliśmy się u pułkownika „Żywiciela”. Gdy nam oznajmił, że chce jak najszybciej przesłać meldunek do pułkownika „Wachnowskiego”, poprosiłem, by nam pozwolił iść z tym meldunkiem, z zamiarem powrotu na Żoliborz, przed godziną 24, by ewentualnie przynieść rozkazy korygujące nakazane natarcie.

– Jak tam przejdziecie?
– Kanałami.
– Kanałami można tylko dojść ze Starówki do nas – przestrzegał pułkownik – jeszcze nikomu nie udało się przejść na tamtą stronę, pod prąd.
– Spróbujemy.

Biała furażerka na głowie, kolorowy szlafrok przewiązany w pasie, podkasane spodnie smokingowe i sfatygowane lakierki na bosych nogach, obwiązane sznurkiem – nie były strojem ani eleganckim, ani przydatnym na barykadzie. A paląca się lampa naftowa była całkiem niepotrzebna, by w biały dzień dojść rowem dobiegowym do barykady przy ulicy Krasińskiego i Stołecznej. Nawet jeśli to miało miejsce w trzecim tygodniu Powstania, gdy ludzie ubierali się dziwnie, a zwykłe przedmioty nabierały niespodziewanego znaczenia. Toteż zdziwienie i podejrzliwość, z jaką potraktował mnie dowódca barykady, były w pełni uzasadnione. Moi trzej towarzysze, równie dziwnie przyodziani, oraz broń i zwój grubej liny, który nieśliśmy z sobą, spotęgowały jeszcze jego nieufność. „Kanalarze” byli jeszcze wtedy na Żoliborzu nieznani.

Był oburzony, gdy mu zaproponowałem, by nam pomógł rozsunąć worki w barykadzie i ułatwić przejście. Barykada była pod stałą obserwacją Niemców. Jakikolwiek ruch powodował natychmiast ogień niemiecki. Najpierw pojedyncze strzały karabinowe wyborowych strzelców, potem dla pewności serie z cekaemu. Byli dobrze wstrzelani.

Czołgając się, wyłazimy kilkanaście metrów przed barykadę do półotwartej klapy włazu, do przelewu burzowego. Idziemy we czwórkę. Przewodnik, który poprzedniego dnia przyszedł ze Starówki, „Wojtek”, „Jacek” i ja. Wsuwam się do włazu. Po kilku szerokich stopniach schodzę na balkonik nad kanałem. Ciemno, śmierdzi. Pode mną szumi płynące błoto. Świecę latarką. Trzeba zsunąć się w dół, nie stracić równowagi z wyładowanym plecakiem i zejść do kanału. Pistolet, zapasowe magazynki i latarkę mam w chlebaku zawieszonym na szyi, możliwie wysoko, by nie zamokły. W plecakach niesiemy granaty dla Starówki.

Pierwszy schodzi przewodnik. Nie jest głęboko, błoto sięga mu do pasa. Podniósł wysoko latarnię i świeci nam. Teraz ja. Na dole ustawiamy się jeden za drugim i ubezpieczamy liną. Zapaloną lampę naftową zostawiamy na murku przy zejściu do kanału. Jeśli jej przeciąg nie zdmuchnie i nie wypali się zbyt szybko, to może być dla kogoś idącego ze Starówki upragnionym znakiem, że to już.

Gryzący zaduch łzawi oczy. Muszę przemóc wstręt i zanurzyć się po pas w śmierdzącej cieczy. Kanał ma kształt owalny, jest wysoki. Wyższy, niż przypuszczałem. Nie trzeba się schylać. Ścieki są płynne. Brudna, śmierdząca woda płynie wolno. To bardzo ważne, bo cały czas będziemy szli pod prąd. Przewodnik przypomina, że iść mamy w niewielkich odstępach, cicho, nie świecić latarkami. Większa część trasy prowadzi pod terenem zajętym przez Niemców. Nie opierać się o boczne ściany kanału, bo są chropowate i kaleczą ręce. A każde, nawet drobne, zadraśnięcie paskudzi się i nie chce się goić. Będziemy przechodzili pod włazami. Wiele z nich Niemcy pootwierali i pilnują tam na górze. Przechodzić pod włazami szybko i jak najciszej. Mogą strzelać w dół, rzucać granaty. Pilnować jeden drugiego, bo nawet lekko ranny może się utopić w błocie.

Idziemy po ciemku powiązani liną. Z każdym krokiem uczę się, jak po kształcie dna wyczuwać kierunek kanału, jak w przypadku utraty równowagi opierać się o boczne ściany, żeby nie pokaleczyć rąk, jak najciszej wyciągać nogę z gęstego osadu na dnie, jak omijać wystające ostre przedmioty. Przede mną przewodnik, za mną „Wojtek”, na końcu „Jacek”. Słyszę chlupotanie błota za każdym ich krokiem, po szarpnięciu liny czuję ich obecność. Nie jestem sam. Po kilkudziesięciu metrach wyczuwam pod nogami miękki duży kształt. Nie sposób go ominąć. Wolę się nie zastanawiać, po kim depczę. Odpoczywamy.

Jak dotąd, idzie mi łatwiej, niż przypuszczałem. Poprawiam chlebak, skracam taśmy plecaka. Sprawdzam, czy buty obwiązane sznurkiem trzymają się. Boso w kanale iść nie można, bo na dnie leży sporo ostrych skorup, kamieni, gałęzi. Przewodnik informuje, że weszliśmy już pod „ziemię niczyją” lub pod pozycje niemieckie. Tu na dole nic się nie zmieniło. Tylko świadomość, że nad nami są Niemcy, dodaje emocji. Za zakrętem rozwidnia się. To będzie pierwszy otwarty właz. Stajemy i nasłuchujemy. Staramy się podejść jak najciszej, nie chlupotać. Przed nami ostra smuga dziennego światła. Widać klamry w ścianie włazu. Są umazane zeschniętym błotem, ktoś po nich schodził. Przewodnik zbliża się do włazu i spogląda w górę. Daje znak ręką, byśmy szli jak najprędzej. Udało się. Idziemy dalej, do następnego otwartego włazu. Monotonny rytm kroków, jednostajny szum ścieków. Minęły pierwsze emocje, przychodzi zmęczenie. Przemoknięte ubranie oblepia ciało. Ze sklepienia sączy się w wielu miejscach woda. Zalewa oczy, wlewa się za kołnierz. Jestem przemoknięty, zziębnięty. Lakierki umocowane sznurkiem poobcierały mi nogi. Liczę mijane włazy. Ile ich jeszcze będzie? Przewodnik znaczy coś kredą na sklepieniu. Do najtrudniejszego odcinka dojdziemy za godzinę. Długo.

Najpierw usłyszałem daleką serię cekaemu. Stanęliśmy. Potem szum błota narastał za każdym krokiem. Dochodziliśmy. Po którymś kolejnym włazie przewodnik staje i tłumaczy nam, że to już blisko. Skręcimy w niski kanał przelewowy, łączący kolektor, którym idziemy, z burzowcem. Mówi głośno, bo szum błota w burzowcu zagłusza szept.

Na oślizgłej ścianie kanału, którym idziemy, nieco powyżej poziomu ścieków widać owalny otwór, przez który sączy się dzienne światło. To już tu. Tym kanalikiem dojdziemy do burzowca. Kanalik jest niski, trzeba iść na czworakach, ale jest suchy. Po drugiej stronie widać jasno oświetlony owalny przekrój kanaliku. Tam to już burzowiec. Najniebezpieczniejszy odcinek naszej trasy. Krótki, ale nie dający się ominąć odcinek burzowca, może dziesięciometrowej długości, o zwiększonym spadku i silniejszym prądzie. O kilka metrów ponad spienionym błockiem burzowca otwarta klapa szerokiego włazu. Niemiecki cekaem stoi na górze najwidoczniej tuż obok włazu, bo przy każdej serii wydaje się, że strzelają w kanale. Akustyka kanałów i własne nerwy potęgują odgłos strzałów.

Po tej stronie kanału przelewowego jesteśmy zakryci przed jakąkolwiek obserwacją z góry, ale nie zapalamy latarek, żeby odblask światła na ścianach burzowca nas nie zdradził. Za chwilę będziemy musieli tam wejść. Każdy będzie musiał przejść pod prąd, po pas zanurzony w kipiącym błocku, przez zalany światłem odcinek burzowca, o kilka metrów od stanowiska Niemców. Jeśli spojrzą do kanału… Przewodnik wyjaśnia technikę przechodzenia przez krytyczny odcinek. W burzowcu jest duży spadek, ścieki płyną szybko – mówi spokojnie, rzeczowo. W stosunku do śmierdzącego błocka nie używa słowa „gówno”, którym my szafujemy z lubością. Gdybym go zapytał o głębokość i szybkość, z jaką płyną ścieki w burzowcu, na pewno by mi je podał dokładnie w centymetrach i w metrach na sekundę. Jest ze ściekami obyty, zaprzyjaźniony.

Idąc poprzedniego dnia z prądem ze Starówki, umocował na tym krytycznym odcinku burzowca linę asekuracyjną, która umożliwi nam przejście pod prąd. Będziemy szli pojedynczo. Jeśli pilnują włazu, to zrzucą granaty tylko na jednego z idących. Pozostali mogą mieć szansę cofnięcia się na Żoliborz lub dojścia do Starówki. Zależy, po której stronie oświetlonego odcinka wówczas będą. Rozwiązujemy linę, którą byliśmy dotychczas ubezpieczeni. Za chwilę sprawdzimy, czy Niemcy pilnują włazu.

– Złażąc do burzowca, macajcie nogą klamrę poniżej i skaczcie w sam środek nurtu. Byle jak najszybciej złapać linę – przypomina przewodnik. Nasłuchujemy. Będziemy przechodzili w takiej kolejności, w jakiej szliśmy dotychczas: przewodnik, ja, „Wojtek”, „Jacek”. Za chwilę sprawdzimy, kto z nas ma szczęście.

Przewodnik już się wgramolił do kanału przelewowego. Idzie na czworakach, szurając plecakiem o sklepienie. Jego sylwetka przede mną wypełnia oświetlony zarys kanału. Teraz się zatrzyma, zmieni pozycję, usiądzie i zsunie się do burzowca. Poczekam chwilę, potem ja. Przymierzam się do ciasnego kanalika.

Nagle orientuję się, że przewodnik wraca. Nie może się obrócić. Idzie na czworakach tyłem. Jest. Stara się przekrzyczeć szumiące błoto.
– Nie ma liny w burzowcu.
Może ktoś próbujący przejść ze Starówki zaalarmował Niemców przy włazie, może zauważyli przeciągniętą linę i zerwali ją granatem.

Podłażę kanalikiem do wylotu. Poniżej o metr pode mną spienione błoto szarpie zwisający koniec postrzępionej liny. Żadnych śladów. Przewodnik obeznany z kanałami cofnął się i tłumaczy nam fachowo i spokojnie. Bez liny pod prąd nie przejdziemy. Wrócimy na Żoliborz i jutro spróbujemy znowu. Może ktoś idący ze Starówki założy nową linę. Wobec suszy poziom ścieków w burzowcu obniża się i z każdym dniem rosną szansę przejścia pod prąd nawet bez liny. Przejdziemy później. Wracajmy.

– Nie! Postanowiliśmy we trzech, że nie wracamy. Spróbujemy założyć nową linę, idąc pod prąd. Nie znaliśmy kanałów, nie wiedzieliśmy, jak się idzie pod prąd do pasa w rwącym błocie, po oślizgłym dnie, pod otwartym włazem. Czuliśmy tylko, że nie możemy nawalić naszym na Starówce, że nie wypada ustępować przed płynącym gównem. Wtedy w kanale czułem i rozumiałem to znacznie lepiej, niż to dziś potrafię napisać.

Pierwszy poszedł na ochotnika „Wojtek”. Tłumaczył mi, że jest najcięższy, że najłatwiej ustoi. Ale przecież niemieckie granaty dałyby radę każdemu, a spienione błoto wyglądało bardzo nieprzyjemnie. Obwiązuję go liną. Będę go ubezpieczał. Przywiązuję drugi koniec liny do klamry przy zejściu do burzowca. Gdyby się przewrócił, nie dam mu spłynąć z prądem.

Namyśla się chwilę u wylotu kanału przelewowego. Zdecydował się. Zsunął się w sam środek spienionego nurtu. Stanął od razu mocno, dwiema nogami. Zaparł się rękami o oślizgłe ściany. Spieniona fala sięga mu do piersi, ochlapuje twarz. Najważniejsze, że ustał, że się nie przewrócił. Posuwa się wolno małymi kroczkami, nie odrywając nóg od dna. Popuszczam linę asekuracyjną. Byle tylko nie stracił równowagi. Posuwa się naprzód mocno wychylony do przodu. Z błotem dał już sobie radę. Pozostali jeszcze Niemcy tam na górze, przy włazie.

Jeszcze pięć metrów do smugi światła. Przez kilka bardzo długich sekund idzie w pełni oświetlony. Jeśli patrzą do włazu, to teraz rzucą granat. Wydaje mi się, że „Wojtek” idzie bardzo wolno. Jeszcze trzy metry, jeszcze dwa. Wypuściłem już kilka metrów liny. Jeszcze dwa kroki i wejdzie w zaciemniony odcinek burzowca po drugiej stronie świetlnej smugi.

Doszedł. Uchwycił się klamry i przywiązuje linę. Odpoczywam długo, choć nie ruszyłem się ani o centymetr. Przechodzimy teraz kolejno, jak najszybciej. Umacniamy linę. Będzie ubezpieczała wielu idących na trasie Starówka-Żoliborz, aż ją zerwą granaty niemieckie.

Ostatni odcinek trasy idziemy już, nie ubezpieczając się liną, znacznie szybciej. Kanał jest tu o wiele niższy, trzeba się schylać. Błoto płynie wolniej, jest gęstsze, lepi się do nóg, zatrzymuje. Przechodzimy pod stanowiskami artyleryjskimi, skąd nieprzyjaciel ostrzeliwuje Starówkę. Echo dudni pod ziemią, jakby strzelali nad naszymi głowami. W pewnym momencie błocko staje się ciepłe. Przewodnik wyjaśnia, że to pożary Starówki podgrzewają ścieki. Do włazu na placu Krasińskich już niedaleko.

Wprost z kanału, ociekający błotem, poszliśmy do pułkownika „Wachnowskiego’. Wartownik nie chciał nas wpuścić, ale łatwo przekonaliśmy go, skąd przyszliśmy. Przekazałem pułkownikowi meldunek o sytuacji na Żoliborzu i w Kampinosie, o nieudanej pierwszej wyprawie. Był zaniepokojony małą przydatnością oddziałów leśnych w mieście, ale tłumaczył ją złym dowodzeniem w marszu po nocy i nie zmienił wydanych rozkazów natarcia na Dworzec Gdański. Polecił, byśmy zameldowali się w Komendzie Głównej. Zgodził się na nasz powrót kanałami na Żoliborz. Zdaliśmy przyniesione granaty. Niewiele tego było, ale przydały się.

W Komendzie Głównej odnalazłem pułkownika „Makarego”. Ucieszył się, żeśmy wrócili szczęśliwie, ale zaniepokoił go nasz meldunek. Byliśmy pierwszym patrolem, który przeszedł kanałami z Żoliborza na Starówkę. Kazał nas natychmiast zameldować szefowi Sztabu generałowi „Grzegorzowi”. Po chwili stałem przed starszym siwym panem. Wysłuchał mnie uważnie. Moja biała furażerka była ubłocona i dwie gwiazdki wycięte z niemieckiej puszki od konserw niezbyt widoczne, bo generał zapytał mnie o stopień i pseudonim.

Przez długi korytarz, w którym siedziało kilku uzbrojonych żołnierzy, obok telefonów stojących na stole i dyżurnych telefonistów, weszliśmy do niewielkiej salki.
– Niech pan to, poruczniku, zamelduje sam generałowi Borowi.
Wtedy w trzecim tygodniu Powstania, w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości na Długiej, zobaczyłem po raz pierwszy Komendanta Armii Krajowej.

W pokoju panował półmrok. Ściany były wypełnione półkami książek. W złoceniach skórzanych czerwonych grzbietów odbijały się migotliwe płomienie świec stojących na stole. W głębi pokoju metalowe wąskie łóżko przykryte szarym kocem. Generał Bór wstał i podszedł do mnie. Głowę miał obandażowaną, mówił z trudem. Zameldowałem się i krótko odpowiedziałem na kilka stereotypowych pytań zadanych zmęczonym głosem. Dopiero gdy wychodziłem i zobaczyłem na środku pokoju, wśród tych pięknych książek, czarną kałużę, która po mnie została, poczułem, że śmierdzę okropnie, że jest mi zimno i że jestem zmęczony. Jeszcze tego samego dnia wróciliśmy kanałami na Żoliborz. Przez odcinek burzowca przeszliśmy ubezpieczeni „naszą” liną. Zdążyliśmy.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek