Kategoria: Powstanie

Patrol ze Starówki na Żoliborz

Po upadku Stawek Stare Miasto stało się niewielkim, zamkniętym kotłem. Generał von dem Bach zlecił grupie bojowej generała Reinefartha całkowitą likwidację oporu powstańców na Starówce, poszerzenie dostępu do mostu Kierbedzia i dotarcie szerokim frontem do Wisły celem zabezpieczenia ważnych dla niemieckiego frontu ruchów przelotowych na kierunku wschód-zachód.

Na Starówkę szło ze wszystkich stron potężne natarcie. Niewielki teren został ciasno opasany siłami nieprzyjaciela o olbrzymiej przewadze ognia. Niszczona z powietrza i z ziemi Starówka przechodziła do bezpośredniej obrony, zdana wyłącznie na własne siły.

Sąsiedni Żoliborz był nasz. Niemcy trzymali co prawda mocno ogniska oporu, jak Cytadela, Instytut Chemiczny, odcięli Żoliborz od Śródmieścia, zajmując Dworzec Gdański, ale na Żoliborzu panował jeszcze względny spokój. Oddziały AK były w ofensywie. Udane wypady pozwoliły im się dozbroić. Z Żoliborza można nocą wśród ogrodów przejść na Bielany, ziemię niczyją, a stamtąd do Puszczy Kampinoskiej. Jest tam silne zgrupowanie oddziałów leśnych AK, pod dowództwem kapitana „Szymona” (Józefa Krzyczkowskiego), liczące ponad 1 300 ludzi, jest zrzutowisko dla samolotów alianckich.

Generał Bór już 7 sierpnia depeszował do Londynu, prosząc o przysłanie do Puszczy Kampinoskiej polskiej brygady spadochronowej, co mogło – jego zdaniem- przesądzić losy Powstania.
Pułkownik „Wachnowski”, broniący Starówki dowódca Grupy „Północ”, zmierzał usilnie do nawiązania współdziałania wszystkich trzech głównych członów zgrupowania, to jest oddziałów Starego Miasta, Żoliborza i Puszczy Kampinoskiej. Połączenie tych oddziałów mogło wzmocnić obronę Starego Miasta i Żoliborza, utrudnić Niemcom kolejne likwidowanie odizolowanych dzielnic. Przeszkodą w rozpoczęciu tych zamierzeń był brak łączności pomiędzy Starym Miastem a Żoliborzem i Puszczą Kampinoską.

Ze Starego Miasta na Żoliborz jest blisko. Kilkaset metrów. Ale Niemcy przecięli to połączenie. Na Cytadeli jest silne zgrupowanie artylerii. Na forcie Traugutta niemiecka piechota, umocnione gniazda cekaemów i zasieki z drutów kolczastych. Przy źródełku opodal fortu bateria działek przeciwpancernych i przeciwlotniczych. Na Dworcu Gdańskim pociąg pancerny i pojedyncze działa na platformach.

Wielokrotnie próbowano nawiązać łączność pomiędzy dwiema sąsiednimi dzielnicami. Bezskutecznie.

Pozostawała łączność radiowa. Wśród nieustannych wstrząsów i pyłu walących się domów precyzyjny sprzęt odmawia posłuszeństwa. Zapasowe części giną pod gruzami, wyczerpują się baterie i akumulatory. Słabe nadajniki powstańcze na Starówce nie mogą przekazać sąsiednim dzielnicom rozkazów i wiadomości. Szyfrowana depesza ze Starówki idzie więc do centrali w Londynie, która odbiera ją i przekazuje z powrotem nadajnikiem o wielkiej mocy na Żoliborz. Bliżej było 3 000 kilometrów, tam i z powrotem, ponad Europą niż 800 metrów ponad Dworcem Gdańskim.

Inicjatywa wyszła od „Kubusia”. Ale zdecydowaliśmy od razu, że pójdziemy we czwórkę: „Kubuś”, „Wojtek”, „Jacek” i ja. „Jacka” nawet nie pytaliśmy. Wiadomo było, że pójdzie. Chodził dotychczas na wszystkie patrole z „Kubusiem” i nie przyszło nam do głowy, że moglibyśmy iść bez niego.
– Pójdziemy na Żoliborz.

Zameldowaliśmy nasz zamiar pułkownikowi „Makaremu”. Zgodził się. Uzależnił to jednak od decyzji pułkownika „Wachnowskiego”, dowódcy Starówki.

Zameldowaliśmy się z „Kubusiem” w dowództwie Starówki. Pułkownik „Wachnowski” wypytał o skład patrolu i zamierzoną trasę. Mieliśmy do wyboru dwie: pierwszą przez ruiny getta, z ominięciem Dworca Gdańskiego od zachodu, i drugą przez tereny sportowe „Polonii” i park Traugutta, omijającą dworzec od wschodu. Obydwie były nierozpoznane, obydwie prowadziły przez pozycje niemieckie. Ta wschodnia bardziej nam pasowała. Prowadziła niemal przez cały czas wśród zieleni, terenem pofalowanym, ułatwiającym krycie się, przecinała niemiecką groblę w jej najwęższym miejscu. Była krótsza, a to był ważny argument, bo przejść niemieckie linie można było tylko pod osłoną krótkiej sierpniowej nocy.

Pułkownik „Wachnowski” zgodził się. Przypomniał, że kilka patroli już przed nami próbowało, nie doszło i nie wróciło. Odprawił nas, dając nam ustne rozkazy dla Żoliborza i Kampinosu wzywające jak najszybciej odsieczy dla Starówki oraz pisemne upoważnienie do ich przekazania. Wąski pasek papieru napisany odręcznie do pułkownika „Żywiciela” (Mieczysława Niedzielskiego), dowódcy AK na Żoliborzu. „Oddawca tej kartki przekaże wam moje rozkazy.” Speszyłem się, że to taki czek in blanco. Gdyby wpadł w ręce niemieckie, mógłby narobić nie lada kaszy. Ale rozumiałem, że nie mógł być wystawiony imiennie, bo nie wiadomo było, kto z nas czterech dojdzie.

– Jeżeli dojdziecie – wyjaśnił pułkownik – to bez takiego upoważnienia pułkownik „Żywiciel” nie będzie chciał z wami gadać i gotów was zamknąć. A nie wiem, czy moja depesza radiowa uprzedzi go na czas o waszym patrolu. Weźcie ze sobą kwarce, żebym mógł z nim rozmawiać bezpośrednio. Niech sprawdzą, czy mnie słuchają na właściwych długościach. I niech się śpieszą – dodał już na odchodnym – bo coraz nam tu ciaśniej.

Wiedzieliśmy, że ze Starówki na Żoliborz jest niedaleko, że ktoś tam powinien dojść. I że po drodze są Niemcy, którzy nie biorą jeńców. Wyszliśmy o zmroku. Przebraliśmy się po cywilnemu, choć nic by nam to nie pomogło, gdyby nas Niemcy zatrzymali po nocy wśród swoich linii bojowych. Każdy wziął pistolet z zapasowym magazynkiem i „filipinkę”. W mieszkaniu na parterze „żółtego domu” zdjęliśmy ze ściany kilim, który pocięliśmy na kawałki i obwinęliśmy buty, żeby nie hałasować. Zrzuciliśmy te szmaty już po kilku minutach czołgania się wśród krzaków, bo nam bardzo przeszkadzały.

Za hasłem warta przepuściła nas przez barykady. Przed nami był już „no man’s land”. Przechodziliśmy ostatnią niestrzeżoną barykadę na rogu Konwiktorskiej, gdy zatrzymały nas jakieś niesamowite głosy. Śpiew – zawodzenie bez początku i końca, przekleństwa rzucane w przestrzeń beznamiętnym głosem. Rozmowy, nawoływania, kłótnie. Przywarłem do muru. Głosy były coraz bliżej. To obłąkani pacjenci szpitala Jana Bożego, zamienionego na szpital powstańczy. Do ich mrocznego świata nie docierają nasze zmartwienia i troski, ale flaga Czerwonego Krzyża nie chroni ich, tak samo jak nie chroni rannych ani od pocisków, ani od ognia, ani od głodu. Wojna wtargnęła nawet do ich tragicznego odosobnienia.

Czołgamy się wśród krzaków i zielsk, starając się zachować możliwie jak najciszej. Nie znamy rozmieszczenia Niemców, wiemy tylko, że są w tym rejonie. Dokładne rozpoznanie należy do nas. W tej sytuacji po nocy każda kępa krzaków przypomina zamaskowany cekaem, zwykła ławka w parku z daleka wydaje się zaporą z drutów kolczastych. Krzaki są pełne szmerów. Rewolwery i granaty utrudniają czołganie się. Teren łatwy do przejścia spacerem w dzień jest paskudnie trudny, gdy się trzeba nim przeczołgać po nocy. Kamienie i badyle kaleczą ręce.

„Jacek” czołgając się wpadł do głębokiej fosy otaczającej stare umocnienia. Narobił rumoru, a teraz gramoląc się do góry, klnie fosę, obolałe gnaty, komary i Niemców.

Nie uszliśmy stu metrów, gdy zaczęło się coś dziać. Odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Obudziła reflektory, które smugami zamiatają niebo. Potem wykwitły znad Żoliborza kolorowe paciorki pocisków przeciwlotniczych. Niebieski, żółty, czerwony, zielony. Niebieski, żółty, czerwony, zielony…

Leżałem plackiem na ziemi wtulony w jakieś niegościnne badyle. Poznałem huk czteromotorowego halifaxa. Widać go było wyraźnie. Reflektory złapały go i prowadzą troskliwie wśród kolorowych paciorków. Wygląda jak wielka ćma, która leci do światła pożarów.

Nocne bombowce są od spodu malowane na czarno. To je skutecznie kryje wśród ciemności nocy. Ale ten bombowiec jest inny. Lśni srebrzyście. Zdaje się lecieć nad samymi dachami, ciągnąć za sobą długą wstęgę ognia i dymu. Niknie mi z oczu. Po chwili niebo rozświetla blask eksplozji.

Zestrzelony bombowiec tak zainteresował Niemców, że znacznie mniejszą uwagę zwracali na ziemię. Idąc wśród krzaków, posuwaliśmy się szybko, ale nie zawsze mogliśmy ominąć otwarte przestrzenie. Zagrodziła nam drogę asfaltowa jezdnia. Białe migotliwe rakiety odbijały się w niej jak w wodzie. Przeczołgaliśmy się przez nią centymetrowymi ruchami, przytulając się do każdego kamienia, każdej rzucającej cień gałęzi. Najgorszy odcinek mieliśmy jeszcze ciągle przed sobą. Gdyby przyszło nam się cofać, to musielibyśmy wrócić przed trzecią, bo inaczej świt zastałby nas wśród niemieckich pozycji.

Wyrosły przed nami nagle wśród ciemności zasieki z drutu kolczastego. Niemcy byli po drugiej stronie. Słyszałem ich rozmowy prowadzone półgłosem. Dwadzieścia metrów do najbliższej kępy krzaków cofaliśmy się przez dwadzieścia minut.

Tędy nie przejdziemy.

Może rozsądnie było się wycofać, wrócić na Starówkę i próbować szczęścia na innym odcinku. Ale ponieważ cały nasz zamiar przejścia na Żoliborz nie był zbyt „rozsądny”, więc tylko zmieniliśmy kierunek i poszliśmy dalej.

Przed nami bielił się budynek szkolny otoczony ogrodzeniem. Przypuszczaliśmy, że ogrodzony teren szkoły stanowi przerwę w zasiekach z drutu kolczastego i umocnieniach niemieckich. Postanowiliśmy zaryzykować przejścia na tym właśnie odcinku. Staraliśmy się rozpoznać, co kryje budynek szkolny. Do okien na piętrze biegły podejrzane kable telefoniczne. Jeśli są w szkole Niemcy, to na pewno wystawili warty i zauważą nas, gdy będziemy próbowali przejść przez ogrodzony teren szkoły. Jeśli budynek jest w nocy pusty, to moglibyśmy się w nim ukryć i dalej próbować następnej nocy. W ostatniej chwili odkryliśmy w ogrodzeniu otwartą furtkę. Podchodziliśmy do szkoły z granatami w ręku. Staraliśmy się iść jak najciszej, ale powybijane szyby trzeszczały pod nogami niemiłosiernie. Szkoła była tej nocy pusta. Służyła Niemcom widocznie tylko w dzień jako artyleryjski punkt obserwacyjny. Odpoczywaliśmy w cieniu budynku.

Od torów kolejowych dzieliła nas już tylko ulica, nasyp po przeciwległej stronie i budka nastawni. Środkiem ulicy płynęła woda z rozbitych przewodów wodociągu. Trzeba było się podnieść i przeskoczyć te kilka metrów. Przeskoczyliśmy je na komendę wszyscy razem, byle jak najszybciej. Teraz już tylko gęste krzaki na nasypie i tory dworca.

Wtedy się zaczęło. Pojedyncze strzały, potem serie cekaemów. Rakiety sycząc rozrywały się nad nami. Zobaczyli nas, gdyśmy przeskakiwali przez zalaną wodą jezdnię. Rakiety leciały w naszym kierunku, wyraźnie już na naszą intencję. Zrobiło się głośno na całym odcinku. Niemcy nie oszczędzali amunicji. Nasi na Starówce musieli mieć emocje za nas.

Przywarliśmy w krzakach na nasypie. Filipinki i pistolety w pogotowiu. W ręku trzymałem zwiniętą kartkę od pułkownika „Wachnowskiego”. Gdy podejdą do nas, będę się starał wyrzucić ją w krzaki. Czekaliśmy, z której strony wpierw się do nas zbliżą. Mieliśmy w sumie cztery pistolety i cztery granaty. Niedługo byśmy się mogli trzymać.

Nie wyszli. Bali się po nocy. Strzelali co prawda jeszcze długo i obficie, ale bezskutecznie. Nikt się do nas nie kwapił po ciemku. Stare, ckliwe tango Nasza jest noc stało się na wszystkich bojowych liniach Warszawskiego Powstania taktyczną regułą polskich oddziałów.

Mieliśmy szczęście. Uwierzyliśmy, że i budka nastawni będzie pusta. Była pusta. Po drewnianych schodkach na nasypie doszliśmy do szyn. W lewo od nas stał pociąg pancerny. Widać było lufy armat i sylwetki wartowników. Reflektory pociągu oświetlały przedpole.

Przełaziliśmy przez szyny Dworca Gdańskiego. Czołgając się, sprawdzałem ręką każdą szynę: po tych gładkich – błyszczących, jeździ pociąg pancerny, na zardzewiałych, nie używanych od dawna, wydawało mi się bardziej bezpiecznie. Szyny błyszczały paskudnie i było ich jakoś ogromnie dużo. Liczyłem każdą. Przy drugiej miałem emocje, przy czwartej solidnego stracha, a przy szóstej kląłem z całej duszy rozbudowę warszawskiego węzła kolejowego. Potem już wszystko poszło szybko. Musiało zresztą tak pójść albo by nie poszło wcale. Rozwidniało się. Nie znaliśmy położenia naszych pierwszych linii na Żoliborzu. Wiedzieliśmy tylko, że w budynkach za torami są jeszcze Niemcy. Wyszliśmy na teren składów przy ulicy Krajewskiego.

Już nawet nie bardzo kryjąc się, szliśmy jakąś ulicą równoległą do Mickiewicza. Dwieście metrów dalej zamykała ją barykada. Szarzała wyraźnie w ustępującym mroku. Jeśli to ostatnia barykada w posiadaniu Niemców – koniec z nami, jeśli pierwsza polska – jesteśmy w domu. Mieliśmy przez całą drogę wyraźne szczęście, toteż poszliśmy prosto. Mogli nas wtedy wystrzelać, choć szliśmy gęsiego, bo już się rozwidniło. Na szczęście wartownik przy barykadzie nie spał i krzyknął na odpowiednią odległość:
– Stój! Kto idzie? Jeden zbliżyć się do podania hasła!
Nie znamy hasła. Przyszliśmy ze Starówki – odkrzyknąłem wartownikowi.

Nie uwierzył. Myślał, że sobie z niego kpimy. Dogadaliśmy się na odległość. Zjawił się zaalarmowany dowódca barykady i pozwolił podejść blisko, byle z rękami do góry. Dopiero po drugiej strome barykady, gdy zobaczył, że mamy ręce podniesione, ale każdy z nas w jednej trzyma granat, a w drugiej pistolet, przyznał, żeśmy go nabrali.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek