Kategoria: Powstanie

W kanałach – ze Starówki do Śródmieścia

Mamy iść do Śródmieścia z meldunkiem pułkownika „Wachnowskiego” do generała Bora. Zgłaszam się u dowódcy Starego Miasta w kościele Św. Jacka na Freta, dokąd przeniósł on swój punkt dowodzenia po rozbiciu bombami i spaleniu budynku Archiwum Akt Dawnych na Długiej. Kościół jest od góry rozświetlony łuną Starówki. Bomby, które tu spadły, zawaliły sklepienie. Byli zabici i ranni. W nawie kościoła wśród ruin jarzą się migotliwe płomyki ognisk i kuchenek. Kościół wypełniony jest gruzem, szeptami i płaczem.

Wartownik z pistoletem maszynowym zawieszonym na szyi, w hełmie niemieckim na głowie zatrzymuje nas przed drzwiami do zakrystii. Melduje pułkownikowi.
– Możecie wejść!
Na stole wysokie świece w lichtarzach przyniesionych z ołtarza, ustawione na grubych mszałach, wyglądają jak rekwizyt teatralny, a nie jak źródło światła, bo całe pomieszczenie rozświetlone jest wysokim, jasnym płomieniem budynku palącego się za oknem. Na stoliku maszyna do pisania, dziwnie jakoś nietknięta wśród rozwalonych sklepień kościoła i gruzów dzielnicy, plan miasta, mapa, telefony polowe.

Pułkownika „Wachnowskiego”, bohaterskiego dowódcę Starówki, widziałem podczas Powstania kilkakrotnie. Pozostał mi w pamięci taki, jakim go widziałem w kościele Św. Jacka. Spokojny, uprzejmy, ubrany elegancko, z siwą falującą czupryną.

Wręczył mi meldunek do generała Bora. Mamy go zanieść do Śródmieścia jeszcze tej nocy najkrótszą kanałową trasą. Może przyjdzie nam jeszcze na Starówkę wrócić. Odpowiadam, że możemy iść zaraz. Jesteśmy gotowi. Będziemy szli ubrani w „panterki”, tak jak jesteśmy. Nie chcieliśmy ich zostawić, a i nie bardzo mieliśmy się w co przebrać. Idziemy znowu we czwórkę z „Kubusiem”, „Wojtkiem” i „Jackiem”.
– Basia zaprowadzi was do włazu – kończy pułkownik, wręczając mi przepustkę do kanału.

Łączniczka prowadziła nas długo. Może zresztą tak mi się wtedy wydawało, gdyśmy szli wieczorem przez płonącą Starówkę z kościoła na Freta do włazu kanałowego na Daniłowiczowskiej. Tym razem nie bałem się i nie miałem specjalnych emocji. Chodziłem już kanałami trzy razy, przejdę i czwarty. Byle nas tylko wpuścili do włazu. Tam na dole damy sobie radę. Okazało się jednak, że w komunikacji kanałowej ze Śródmieściem panowały już wtedy na Starówce ostre rygory. Basia przekazała nas do punktu rozdzielczego. Sprawdzili przepustkę, wyznaczyli godzinę zejścia do kanału i przydzielili nam łączniczkę lub raczej nas przydzielili do łączniczki.

Niska, krępa dziewczyna w przydługiej bluzie przewiązanej sznurem, w podkasanych spodniach i narciarskich butach, z małym chlebakiem ciasno przytroczonym na piersiach. Zapewnienia, że szliśmy już trzykrotnie kanałami trasą Żoliborz-Stare Miasto, że wiemy, jak się idzie, że damy sobie radę sami, nie zrobiły na niej żadnego wrażenia.

– Do Śródmieścia jeszcze nie chodziliście. Pokażę wam, jak się tu chodzi. Uważajcie!
Wręczyła każdemu z nas gruby drążek, około 60 cm długości.
– Trzymaj go oburącz, schyl się mocno. Tam na dole będzie nisko. Kicaj, opierając się drążkiem o ściany. – Pokazała nam, jak się to robi. Wyglądało łatwo.
– Jest jeszcze drugi sposób – tłumaczy mi fachowo, jakby na kursie narciarskim pokazywała odmianę chrystianii. – Trzymasz drążek tak samo wyciągnięty przed sobą, ale nie skaczesz, tylko idziesz krok za krokiem, przesuwając raz jeden koniec drążka, raz drugi do przodu. Jakbyś wiosłował na kajaku. Musisz uważać, żeby się drążek nie ześlizgnął po ścianie. Zobaczysz na dole, jak ci będzie wygodniej. Nie wolno palić latarek. Cały czas będziemy szli pod Niemcami. Idzie się kilka godzin. Jak będzie coś ważnego, to wam powiem – zakończyła autorytatywnie.

Widać było, że chce dać nam szkołę za nasze kanalarskie fasony z Żoliborza, za pewność siebie. Zażądała kategorycznie, żebyśmy tu na górze zostawili nasze steny i amunicję.
– Nie bój się, panienko, damy sobie radę. Broni nie zostawimy. Nie wiem, czy bardziej było nam żal broni, czy bardziej chcieliśmy jednak utrzymać fason wobec tej małej, zmęczonej dziewczyny.
– Za dwadzieścia minut schodzimy.

Nie byłem w kanale po raz pierwszy, a przecież tam na dole poczułem strach. Co tu dużo gadać – zwyczajny strach. Było ciasno. Nie bałem się Niemców, nie bałem się granatów. Nawet nie bałem się błota i ciemności. Bałem się cegieł otaczających mnie ciasno ze wszystkich stron. Było dosyć płytko. Najwyżej do pół łydki gęstego, czarnego szlamu. Spadek widać mały, bo wydawało mi się, że błoto stoi, nie płynie. Gęsty, stężały smród gryzł w oczy. Przykucnięty tuż za dziewczyną czekałem na „Wojtka”, „Kubusia” i „Jacka”, którzy schodzili studzienką włazu. Dziewczyna świeciła latarką, czekała, aż będziemy wszyscy na dole.

– Jesteście już nareszcie? – Zgasiła światło. Pierwsze trzy skoki z wyciągniętym do przodu kijkiem udały mi się nadspodziewanie. Za czwartym, gdy już mi się wydawało, że umiem, że dam sobie radę, kijek przekrzywił mi się w rękach, ześlizgnął się. Upadłem twarzą w cuchnący szlam. Krztuszę się, pluję, wstaję – walę głową w sklepienie. Klęczę w śmierdzącym błocie, staram się przetrzeć oczy, opanować się. Wyplułem wreszcie całe to paskudztwo, przetarłem ręką twarz. Udało mi się namacać latarkę. Pali się. Widzę, jak dziewczyna daleko przede mną oddala się małymi, równymi skokami. Moje światło zatrzymało ją. Stanęła, czekała, aż ją dogonię.
– Zgaś światło!

Próbuję iść na czworakach, opierając się na kijku. Byle tylko nie kicać, zgarbiony w pół, po ciemku w tej ciasnej rurze. Po kilku krokach muszę zaprzestać. Nie sposób wymijać ostrych przedmiotów, skorup, kamieni osadzonych na dnie gęstej mazi. Nie wiem zresztą, co gorsze – ostre odłamki czy ludzkie zwłoki, które rozgniatam kolanami. Dobrze, że jest ciemno.

Próbuję drugiego sposobu – „wiosłowania”. Jeszcze gorzej. Kijek zsuwa się po oślizgłych ścianach kanału. Zawadzam stenem przy każdym kroku. Nie, tak nie dam rady. Wolę już skakać. Siadam w błocie i przywiązuję stena możliwie jak najciaśniej na plecach. Nie będzie teraz za każdym skokiem opadał i walił mnie w zęby. Ale i to mi nie pomaga. Kanał jest tak niski, że nawet mocno przytroczony sten zawadza o sklepienie. Szoruję nim po cegłach. Zgrzyta, zawadza o wystające spoiny.

Jesteśmy już chyba z pół godziny w kanale, a przesunąłem się zaledwie o kilkadziesiąt skoków. Dziewczyna musiała odejść już daleko, bo jej teraz nie słychać. Słyszę za to „Wojtka” za mną, któremu idzie chyba nie lepiej ode mnie. Jest wyższy, jest mu jeszcze ciaśniej niż mnie. Jeśli może być w tym cholernym kanale jeszcze bardziej ciasno! Siadam znowu w błocie i odpoczywam. Jestem już tak mokry, że mi wszystko jedno. Pić mi się chce. W ustach ciągle czuję smak kanałowego szlamu. Przesuwam stena znowu do przodu i przywiązuję go na piersiach. Po ciemku, mokrymi rękami zabiera mi to dużo czasu. Nie spieszę się. Mam przynajmniej pretekst, żeby odpocząć, żeby nie skakać. Pytam „Wojtka”, który jest za mną, jak mu idzie. Nic nie odpowiada. Wstyd mi przed dziewczyną, która gdzieś tam w przodzie czeka na nas. Staram się posuwać możliwie małymi, oszczędnymi skokami. Bolą mnie obtarte ręce, bolą mnie plecy. Wszystko mnie boli. Pić!

Próbuję liczyć skoki. Dziesięć, dwadzieścia. Ile takich skoków mam jeszcze do placu Napoleona: tysiąc, dziesięć tysięcy? Nie potrafię przeliczyć kilometrów trasy ani godzin, jakie mnie jeszcze czekają w kanale, na te skoki, na potykanie się, na ześlizgiwanie się kijka po ścianach kanału, na nurzanie się w śmierdzącym szlamie. Ile czasu już tak skaczę? Mam usprawiedliwienie przed samym sobą, bo chcę zobaczyć, która godzina. Mój wierny longines na ręku jest bardziej odporny na błoto niż ja. Cyka wyraźnie, gdy go przytykam do ucha. Wycieram go o bluzę i patrzę na świecące wskazówki. Dopiero godzina. A wydawało mi się, że już pół nocy. Doganiam dziewczynę, która czeka na nas.

– Niedługo będzie pierwszy właz. Wstydzę się jej zapytać, co to znaczy niedługo. Ile minut, metrów, skoków? Jestem cały mokry, zdyszany, obolały.

Zanim zobaczyłem poświatę, poczułem przepływ świeżego powietrza. To mnie orzeźwiło. Zimno mi, ale łatwiej oddychać. Skaczę znowu dalej. Jak dotąd nie udało mi się zrobić prawidłowo więcej niż kilka skoków. Najgorzej przeszkadza mi sten. Wystarcza, bym stracił równowagę, przechylił się w lewo czy w prawo, a żelastwo zawadza o ścianę. Choć mocno przytroczony, zrobił się jakiś dziwnie ciężki. Staram się obliczyć, ile mam jeszcze skoków do włazu, który oświetla łuną błoto w kanale, ale ciągle jest ich za dużo. Nareszcie.

Pokusa, żeby najpierw stanąć i wyprostować się, jest silniejsza od rozumu i strachu. Najpierw staję, prostuję się, a potem dopiero patrzę w górę. Okrągły otwór nade mną jest pusty. Na niebie łuna. Jak zwykle po nocy. Mogę wstać, obciągnąć mokre portki, poprawić sten i chlebak. Studzienka włazu jest tak ciasna, że gdy w niej stoję i wychylony do przodu opieram ręce na klamrach, to plecami dotykam przeciwległej ściany. Tak usztywniony odpoczywam. Dziewczyna przeszła szybko pod włazem i czeka na mnie po drugiej stronie. Za mną jest „Wojtek”, za nim „Kubuś”, za nim „Jacek”. Każdy z nich też chce odpocząć i wyprostować się. Dziewczyna przywołuje mnie gniewnym szeptem. – Wyłaź stąd! Nie marudź! Wiem, że powinienem znowu się schylić i szukać oparcia na oślizgłych ścianach, że powinienem umożliwić przejście przez właz idącym za mną. Wiem i stoję nadal. Mogę się wyprostować, nad sobą widzę niebo. Nie ma nade mną cegieł.

Wpycham się znowu do kanału. Obijam się o sklepienie, o ściany, o dno. Przede mną, nade mną, za mną są mokre, twarde cegły. Wszędzie są cegły. Ogarnia mnie strach przed obojętną szczelną ciasnotą. Nie mogę się odwrócić. Może to i lepiej, bo jednak próbuję posuwać się do przodu.

Mógłbym długo wyliczać, jak upadałem w błoto, jak obijałem się o ceglane ściany – żeby się usprawiedliwić, że nie za wcześnie zrezygnowałem. Ale i tak muszę się przyznać. Jeszcze próbowałem. Zaproponowałem idącym za mną, żeby mnie wyprzedzili przy następnym włazie. Odpocznę i dogonię ich. Nie zgodzili się. Czekałem, że może ktoś idący za mną zaproponuje pierwszy, żebyśmy się wycofali. To, że ilekroć ja się zatrzymywałem, ilekroć siadałem czy klękałem w śmierdzącej mazi, nikt mnie z tyłu nie przynaglał, świadczyło, że im także nie szło łatwo. Na nic mi się nie przydało powoływanie się przed samym sobą, że przecież przeszedłem trzy razy kanałami trasę Żoliborz – Starówka. Tam, pod Wierzbową, nie dałem rady. Wątpię nawet, czy doszedłem aż pod Wierzbową.

Nie pamiętam – nieważne zresztą – kto z nas pierwszy powiedział to głośno. Zgodziliśmy się wszyscy czterej, że już dalej nie pójdziemy. Jedno pamiętam na pewno, że ani wtedy, gdy przerażony wypluwałem śmierdzące błoto, ani wtedy, gdy po raz nie wiem który poprawiałem przytroczony na piersiach sten, nie przyszło mi na myśl zostawić go na dnie kanału.

Byłem tak zmęczony, obolały i mokry, że mi już nawet nie było wstyd, gdy się przyznałem dziewczynie, do której dowlokłem się resztkami sił, że nie damy rady, że chcemy wracać. Nie próbowała nas zachęcać. Do najbliższego włazu wracaliśmy tyłem. Było tak ciasno, że nie można się było odwrócić.

Dziewczyna nawet z nas nie kpiła. Miała tyle litości, że tam na górze, wobec wartownika przy włazie, jakby odpuszczając nam nasze tchórzostwo, jeszcze raz powtórzyła, że nikt dotychczas nie próbował przejść tą trasą z przytroczonym pistoletem maszynowym. Dziękuję ci, mała ubłocona dziewczyno.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek