Kategoria: Życie rodzinne

Hanna Jankowska, z domu Woyzbun – II żona

Tekst na podstawie wspomnień Hanny Jankowskiej – „Krystyny”

Urodziłam się 19 listopada 1926 w Kuznocinie pod Sochaczewem. Moimi rodzicami byli Zofia (z d. Serkowska) i Jerzy Woyzbun – architekt.

Skończyłam szkołę podstawową p. Kurella na Saskiej Kępie a później (1939 – 1944) uczyłam się w szkole Kowalczykówny i Jaworkówny przy ul. Matejki.

Po oblężeniu Warszawy brałam udział w dożywianiu rannych żołnierzy w Szpitalu Ujazdowskim. Od końca 1940 do jesieni 1942 zajmowałam się sierotami w domu Boduena na ul. Koszykowej.

Jesienią 1942 zostałam zaprzysiężona, wraz z bratem Piotrem (ps. „Janusz”) jako żołnierz AK w Wydziale Legalizacji i Techniki Komendy Głównej AK. Przysięgę odbierał Stanisław Jankowski – kierownik Wydziału, cichociemny „Agaton” – w obecności Leona Putowskiego (ps. „Pakulski”). Pełniłam służbę jako łączniczka ps. „Krystyna” do lipca 1944.

Zadaniem łączniczek w naszym wydziale było przekazywanie „poczty” z sekretariatu do jednej z dwunastu pracowni fałszywych dokumentów, pracowni fotografii i techniki i „skrzynek pocztowych” oraz odnoszenie wykonanych zamówień z powrotem do sekretariatu. Kiedyś wiozłam pocztę do „Żmijewskiego” na Saską Kępę. Jechałam zatłoczonym tramwajem na „ślepaku” (stopniu po drugiej stronie platformy) w trzecim wagonie. Gdy rozpędzony tramwaj zjeżdżał z mostu w kierunku ronda, nawaliły hamulce. Pierwszy wagon wyskoczył z szyn, drugi przewrócił się, trzeci zarzuciło. Ocknęłam się leżąc na jezdni pod drugim wagonem, wśród jęczących ludzi. Po odzyskaniu przytomności usłyszałam wyjące syreny. Stwierdziłam, że torbę z pocztą trzymam w ręku. Bałam się policji i karetek pogotowia, które nadjeżdżały. Wstałam z trudem i dowlokłam się do „Żmijewskiego”. Przez 10 dni leżałam z nogami w szynach.

Październik 1943 – to był okres najgorszych łapanek. Nie sprawdzali nawet dokumentów. Wywozili w ruiny getta i tam wprost z budy rozstrzeliwali. Na skwerku Hoovera na Krakowskim Przedmieściu miałam spotkać się z moją siostrą Krysią (ps. „Katarzyna”), żeby przekazać jej pocztę dla pracowni „Blikle”. Szłam z fotografiami od „Seneksa”. Widziałam już Krysię. Ona mnie też spostrzegła i szła w moim kierunku. Nagle zazieleniło się od żandarmów, którzy wyjechali z Miodowej. Zdążyłam skręcić w prawo i wpaść do kościoła Św. Anny. Położyłam się za ołtarzem. Byłam pewna, że Krysię wzięli. Czekałam kiedy przyjdą po mnie. Jak długo tam leżałam? Nie wiem, długo. Kiedy wreszcie zdecydowałam się wyjść, ani żandarmów, ani bud już nie było. Krysia przeczekała łapankę pod skwerkiem w podziemnym WC, do którego Niemcy nie weszli. Była pewna, że mnie wzięli. Nie od razu poznałyśmy się, bo płakałyśmy obie.

Czy łączniczki się bały? Nieraz bałam się okropnie – zwłaszcza, gdy wydawało mi się, że ktoś za mną idzie. To paskudne uczucie. Dostałam kiedyś ciężką, dużą walizkę. Nie wiedziałam co w niej jest, ale sądząc z ciężaru, mogła to być broń, granaty lub amunicja. Miałam zawieźć ją do kościoła Św. Zbawiciela i oddać na znak rozpoznawczy. Musiałam zabrać walizkę do domu na Saską Kępę. Bałam się tak, że całą noc nie zmrużyłam oka. Jedyny raz wówczas myślałam, że nie wykonam rozkazu. Ale pojechałam i oddałam.

Przed Powstaniem skończyłam kurs sanitarny. Dostałam przydział do szpitala AK na ul. Elektoralnej 16, w fabryce Frageta, gdzie zameldowałam się 30 lipca 1944. Po pierwszego rannego wyszłyśmy 1 sierpnia do sąsiedniego domu. Zdawał sobie sprawę, że umiera i prosił, żeby nie mówić o tym żonie, która spodziewa się dziecka. W drugim dniu Powstania niosłyśmy ranną z postrzałem brzucha. I wtedy wyjechało auto pancerne z esesmanami, którzy ostrzelali nas. Ranna dostała postrzał, a koleżanka niosąca ze mną nosze została lekko ranna.

W rejonie Hal Mirowskich i placu Bankowego trwały ciężkie walki. Sanitariuszki musiały dotrzeć tam gdzie byli ranni. Najtrudniej było przejść przez otwartą przestrzeń placu Bankowego, który był stale ostrzeliwany. Ranni nie wybierali miejsca. Trudniej było wracać z noszami – ranny jest ciężki, trzeba go nieść ostrożnie.

Najtragiczniejsze co pamiętam, to zasypani przez gruzy ludzie. Przenosiłyśmy do szpitala ciężko rannych ze zbombardowanego domu na ul. Ptasiej. Uderzyła tam kolejna bomba i kiedy wróciłyśmy po kolejnych rannych zastałyśmy tylko ludzkie strzępy.

Po kilku dniach dostałyśmy dostałyśmy rozkaz ewakuacji rannych ze szpitala na Elektoralnej do gmachu Sądów na Lesznie. Ledwie ułożyłyśmy rannych, trzeba ich było znowu przenosić, bo bombowce zapaliły gmach Sądów, a czołgi weszły w ulicę Leszno. Tym razem ewakuowano rannych na ulicę Senatorską.

Chodziłam z patrolem do Sądów i z powrotem, przez całą noc. Nad ranem (to była kolejna nieprzespana noc) zrobiłam małe pranie swoich rzeczy i zasnęłam jak kamień. Gdy ocknęłam się zobaczyłam, że Niemcy już wpadli. Chciałam zostać przy rannych ale wypchnęli mnie w kierunku cywilów.

Byłam razem z dr „Weroniką”. Własowcy pędzili nas Chłodną dalej Wolską, gdzie z obu stron paliły się domy. Od żaru zaczynały nam się tlić brwi i rzęsy, a nawet włosy. Nad naszymi głowami Niemcy strzelali do powstańców.

Zapędzili nas do Chrzanowa a stamtąd do Włoch, na stację kolejową. Postanowiłyśmy, że musimy uciec. Pociąg nie nadjechał, więc pędzili nas dalej. W rejonie Gołąbek mijały nas niemieckie samochody. Gdy wzbiła się chmura kurzu, wskoczyłyśmy w zboże i przeczekały aż cały transport przeszedł. Postanowiłyśmy iść do Kuznocina pod Sochaczewem, resztówki majątku naszej rodziny, gdzie mieszkała moja babcia.

Po 10 dniach pobytu w Kuznocinie postanowiłyśmy z „Weroniką” wrócić do Powstania. Przez Błonie – Piaseczno – Nadarzyn dotarłyśmy do skarpy mokotowskiej obok Królikarni. Niestety szło natarcie niemieckie na powstańców i trwał taki ostrzał, że niemożliwe było przejść przez linie walki. Z uczuciem wielkiego zawodu wycofałyśmy się.

Byłyśmy świadkami ogromnego nalotu na Sadybę Czerniakowską, gdzie mieszkała pani Jankowska (matka mego przyszłego męża i dr „Weroniki”) i jej pięcioletnia wnuczka Magdalenka.

Spod Warszawy poszłyśmy do Brwinowa a stamtąd wozem drabiniastym dojechałyśmy do Kuznocina.

20 stycznia 1945 postanowiłyśmy z moją siostrą Krysią iść do Warszawy i odszukać matkę, która w czasie Powstania była na prawym brzegu Wisły. Szłyśmy pod prąd posuwającej się armii radzieckiej. Z obu stron drogi leżały trupy Niemców, rozbite samochody i czołgi.

21 stycznia byłyśmy w Warszawie na rogu Marszałkowskiej i al. Jerozolimskich. Stałyśmy wśród ruin wymarłego miasta.

Przez most pontonowy, obok wysadzonego przez Niemców mostu Poniatowskiego, przejechałyśmy ciężarówką na drugą stronę Wisły, gdzie aresztowali nas Rosjanie. Następnego dnia zostałyśmy zwolnione. Odnalazłam matkę i resztę rodziny.

W kwietniu 1945 dołączyłam do szkoły żeńskiej im. Zofii Łabusiewicz na Pradze, gdzie uzyskałam maturę. Zdałam egzamin konkursowy na Wydział Chemii Politechniki Łódzkiej a rok później przeniosłam się na Wydział Chemii Politechniki Warszawskiej. Nie ukończyłam studiów.

1 października 1946 wyszłam za mąż za Stanisława Jankowskiego, cichociemnego „Agatona”.

W latach 1950 – 51 pracowałam w Biurze Odbudowy Stolicy. Ukończyłam Studium Planowania Przestrzennego na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Od 1963 do przejścia na rentę inwalidzką w 1979 pracowałam w Instytucie Urbanistyki i Architektury w Warszawie.

W latach 1981 – 1994 działałam w Sekcji Charytatywnej Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” i Fundacji Charytatywnej „Samaritanus”.

Mam troję dzieci: Michał (ur. 1947), Piotr (ur. 1949) i Hanna (ur. 1953).

Warszawa, 30.03.1994                                                  Hanna Jankowska

wróć na początek