Na Cmentarzu Ewangelickim przy Młynarskiej
Sztukasy nadleciały od zachodu. Było ich dużo. Leciały wysoko. Wydawało mi się, że lecą wolno. Potem kolejno każdy jakby się namyślił i chciał machnąć kozła, odrywał się od reszty i zawodząc nurkował w dół. Widać, jak bomby odłączają się od samolotu. Przez chwilę można je policzyć. Jedna, dwie, trzy… Zanim samolot poderwie się nad ziemią, seria trzech błysków gdzieś niedaleko. Pacnięcie odłamków, które upadły blisko, słup ziemi i ognia, potem dopiero przeraźliwy wysoki łoskot. Odłamki są gorące, parzą. Czuć zapach blisko eksplodującej bomby. Kamienie, ziemia, ucięte gałęzie spadają na głowę. Dzwoni w uszach. Drugi sztukas nurkuje dokładnie tak samo jak pierwszy. I tak kolejno wszystkie. Z kierunku lotu nurkującego samolotu można określić, gdzie spadną bomby. Przy pierwszym nalocie wydawało mi się, że wszystkie lecą na mnie. Byle się opanować, byle się nie poderwać i nie próbować uciekać. Trzeba przytulić się do najbliższego nagrobka, wpasować się w zagłębienie ziemi. Każda wystająca płyta kamienna, każde wgłębienie staje się gościnne, opiekuńcze. Samoloty przeleciały. Za pół godziny wrócą. Zostawiły porytą ziemię cmentarza, rozwalone mogiły, alejki zasypane ściętymi gałęziami i rannych. Teraz od strony Wolskiej odezwą się czołgi i artyleria. Dopiero po następnym nalocie wyjdzie do natarcia piechota. Sanitariuszki biegają z noszami. Sprawdziłem pluton. Tym razem wyszliśmy cało. Nawet nasz fiacik nie dostał. Nauczyliśmy się na odgłos samolotów wybiegać z drewnianego domku grabarza i kryć się wśród kamiennych nagrobków. Po kilku nalotach każdy miał już swój wypróbowany własny nagrobek.
W jednym z nalotów sztukasy zamiast bomb zrzuciły ulotki. Czekaliśmy długo, aż niesione wiatrem spadną na nasz odcinek.
„Żołnierze Armii Krajowej! Jak nasz rząd w Londynie donosi, znalazł się premier Mikołajczyk w takim położeniu w Moskwie, które mu uniemożliwia podjąć swobodną decyzję i zabrania mu swobodne mówienie. Nie ulega żadnej wątpliwości, jakie zamiary się za tym kryją. Wobec tego podjąłem z przedstawicielami niemieckich władz pertraktacje celem uzgodnienia wspólnej akcji przeciw moskiewskim zdrajcom. Rozkazuję więc zaprzestania wszelkich wrogich poczynań przeciw niemieckim władzom okupanckim i natychmiastowy powrót do punktów wyjściowych pogotowia. Każdy niewykonujący tego rozkazu staje po stronie sprawców zamachu na naszego premiera i winien być natychmiast rozstrzelany. Rozkazy o dalszych poczynaniach będą wydane.
Niech żyje Polska!
Komendant Bór.”
Idiotyczna, prowokacyjna treść ulotki, niezdarny język bardziej śmieszyły, niż złościły.
Przydzielono nam „panterki”, niemieckie łaciate bluzy szturmowe, zdobyte w magazynach na Stawkach. Musiało ich tam być dużo, bo starczyło na umundurowanie całego zgrupowania „Radosław”. Od tej pory „panterki” należeć będą do powstańczego krajobrazu i fasonu. Będziemy się po nich rozpoznawali później w innych dzielnicach miasta. – Chłopaki z Woli, cześć!
5 sierpnia o świcie oddziały Reinefartha, wsparte oddziałami Wehrmachtu i ciężkimi czołgami pancernej dywizji SS „Hermann Göring”, szły do natarcia szerokim pasem po osi ulicy Wolskiej z zadaniem przebicia się do mostu Kierbedzia, a po drodze uwolnienia generała Stahela i jego sztabu, oblężonego w pałacu Brühla na placu Saskim. Lewe skrzydło zgrupowania nacierało na nasz cmentarz. Natarcie piechoty poprzedziło – jak zwykle – przygotowanie artyleryjskie. Musieli być już dobrze wstrzelani poprzednim ogniem do nas, bo po jednej serii „długiej” następne były już w celu. Sztukasy uzupełniły artylerię. Włączyły się granatniki. Nie słychać ani ich wystrzału, ani lotu pocisku. Nagłe błyski, słupy czarnej ziemi. Z tyłu za mną, z boku, z przodu – wszędzie. O kilka grobów ode mnie, w miejscu, gdzie strzelał z pistoletu maszynowego chłopiec w „panterce”, wyrwana dziura w ziemi, pokrwawione strzępy munduru, nogi w butach i pistolet maszynowy. Ktoś podbiegł i podniósł pistolet.
Pierwszy w naszym plutonie został ranny „Wedel”. Dostał odłamkiem w szyję. Krwawił mocno, ale był przytomny.
Nasz fiacik przydał się bardzo. Był, o dziwo, ciągle na chodzie. „Dziunio” zabrał rannego i pod obstrzałem zdołał go dowieźć do szpitala na Bonifraterską, gdzie w porę zrobiona operacja uratowała „Wedlowi” życie.
„Marek” – nie zdążył. Był ciężko ranny i bardzo krwawił. Usiłował się uśmiechnąć. Jego karabin zatrzymał „Pakulski”, rannego zabrały na noszach sanitariuszki batalionu. Załadowały go na przygodną sanitarkę, zabłąkaną na tyłach cmentarza. Umarł z upływu krwi, czekając na operację w szpitalu Jana Bożego. Potem kolejno dostawałem meldunki: ranny „Blikle”, ranny „Janusz”, ranny „Adam”. Na ile dni wystarczy naszego plutonu? Artyleria ucichła, bo piechota niemiecka dochodziła do naszych pozycji. Zatrajkotały cekaemy. Zepchnęli nas z muru cmentarnego wzdłuż Młynarskiej w głąb cmentarza. Teren był dogodny do obrony, dopóki mieliśmy amunicję. Odstrzeliwaliśmy się Niemcom, którzy przez wyrwę w murze dostali się na teren cmentarza. Widziałem wyraźnie ich zielone mundury i ciemne, głębokie hełmy. Oficer z pistoletem w ręku wskazywał kierunek natarcia. Szczęśliwie byli w zasięgu rzutu granatem. Szli niepewnie. Bali się zapuszczać w gąszcz nagrobków, drzew i krzaków. „Witek” ukrył się za solidnym nagrobkiem opodal mnie, trzymał ich ogniem bergmana w przyzwoitej odległości. Na jak długo starczy nam amunicji? Zatrzymał niemieckie natarcie nasz ogień i ich własne sztukasy, które wróciły i obrzuciły nas bombami. Niemiecka piechota wolała być w bezpiecznej odległości od własnych bomb. Ale barykada na skrzyżowaniu Młynarskiej i Wolskiej pozostała już w ich rękach.
Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.