Kategoria: Anglia 1941 - 42

Uczę się Anglii 1940 roku

– A cup of tea? – Może herbaty?
To były pierwsze słowa, jakie usłyszałem w Anglii. Herbata była z mlekiem, bardzo słodka – w dużym, białym kubku. Towarzyszyła jej prostokątna pajda chleba z dżemem oraz starsza pani w okularach, uśmiechająca się do mnie życzliwie. Dłuższe przemówienie, z którego oprócz „cup of tea” zrozumiałem niewiele ponad „polish soldiers”, zostało poparte dobrym, serdecznym spojrzeniem i zamaszystym podniesieniem kciuka do góry. „Thumb up” – kciuk do góry, co odpowiada warszawskiemu „trzym się”, było wówczas nie tylko pozdrowieniem, ale programem politycznym Anglików.

Thumb up – trzym się. Będziemy się bić dalej! To było wówczas najważniejsze. „Wszystko wskazuje na to – mówił Churchill – że wojna będzie długa i ciężka. Nikt nie może powiedzieć, jak się ona rozszerzy. Jedno jest pewne: ludy Europy nie będą zawsze rządzone przez gestapo ani świat nie będzie poddany władzy Hitlera i jego ewangelii nienawiści. Możemy okazać litość, ale nie będziemy o nią prosić.” Powiadają, że Anglia przegrywała wiele bitew, zawsze jednak z wyjątkiem jednej – tej ostatniej. Jakże bardzo chciałem, wtedy w czerwcu 1940 roku, nadal wierzyć w aktualność tej maksymy.

Pociąg, do którego wsiedliśmy w Plymouth, był pierwszą lekcją angielskich kontrastów i przestrogą przed zbyt pochopnym wyciąganiem wniosków. Przedziały wygodne, ale wagony mocno przestarzałe z wejściem z zewnątrz do każdego przedziału. Śmieszne lampioniki i kinkiety, jakby żywcem przeniesione do kolejowego przedziału z wiktoriańskiego saloniku. Ale szybkość pociągu 100 kilometrów na godzinę.

Z okien wagonu chłonąłem Anglię, wyspę nieznaną. Byłem tu już uprzednio, na skautowym Jamboree w 1929 roku, w Arrow Park pod Liverpoolem, ale oprócz barwnych wspomnień z międzynarodowego obozu, w którym nasze namioty reprezentacyjnej warszawskiej drużyny sąsiadowały ze Syjamem i Jamajką, niewiele wywiozłem wiadomości o gospodarzach wyspy.

Jechaliśmy pociągiem przez rozległy park, gęsto przetykany miastami i kominami fabrycznymi, jakim wydała mi się Anglia. Malownicze kępy drzew, bardziej przypominające park Łazienkowski niż prawdziwy las. Dużo pastwisk. Uprawnych pól ani na lekarstwo. Nie przypuszczałem, że ta cecha angielskiego krajobrazu stanie się wkrótce poważną troską ministra wyżywienia, który wobec blokady Atlantyku przez niemieckie łodzie podwodne będzie zalecał rodakom, by zaorywali pastwiska, a nawet – o zgrozo! – i pola golfowe, a sadzili kartofle i siali zboże. Proceder od dawna zapomniany na bogatej wyspie, która od lat sprowadzała produkty żywnościowe ze swych zamorskich włości.

Pierwszy nocleg wyznaczono nam w namiotach pod Liverpoolem na słynnym torze wyścigowym Grand National. Koni nie było, były natomiast armaty. I to nie byle jakie. Zaimponowały mi, nawet w zestawieniu z prześladującym mnie uparcie działem „wzór 97”. Armaty z drzewa! Początkowo nie chciałem wierzyć własnym oczom. Dopiero bliższy kontakt z groźnie wyglądającymi z daleka działami przeciwlotniczymi przekonał mnie. Atrapy, makiety armat w skali 1:1! Umiejętnie porozstawiane i od niechcenia zamaskowane. Do tego obsługa, z miejscowego Home Guardu – straży obywatelskiej – zbrojna w niewiele skuteczniejsze antyczne karabiny. Lotnicy niemieccy robiący zdjęcia brali drewniane działa serio. Członkowie Home Guardu pocieszali się, że to dobry kawał nieuzbrojonej Anglii wobec Hitlera szykującego się do inwazji.
Thumb up – trzym się!

Pojechaliśmy dalej. Krajobraz stawał się górzysty. Zaczynało padać. Byliśmy w Szkocji.

Crawford, pierwsze miejsce mego dłuższego pobytu, wspominać będę zawsze w tonacji deszczowej. Nie wiem, jaka jest stała aura tych szkockich pagórków i znakomitych pastwisk, ale w lipcu 1940 roku lało albo padało, siąpiło albo mżyło. Do tego jeszcze mieszkanie we wspólnych namiotach, niezbyt umiejętnie rozstawionych i licho urządzonych. W tych namiotach bardzo różne, ale jednakowo przygnębione i z reguły mocno skłócone, towarzystwo oficerskie. Z goryczą, z kompleksami, z nieufnością. I bez wojska.

Już we Francji emigracyjne Wojsko Polskie cierpiało na nadmiar oficerów. Ale we Francji żyła liczna emigracja polska, potencjalna rezerwa formujących się polskich dywizji, był niewielki, ale stały dopływ uciekinierów z różnych obozów jenieckich. Było na co liczyć.

Po ewakuacji na Wyspę sytuacja pogorszyła się radykalnie. Wkrótce można było przeprowadzić ścisły remanent wojskowych dusz. Do dnia 15 lipca 1940 roku ewakuowano z Francji do Wielkiej Brytanii 19451 żołnierzy polskich, w tym 5243 oficerów. I to był cały majątek. Ewentualni ochotnicy z Polonii kanadyjsko-amerykańskiej byli bardzo odlegli i mocno wątpliwi. Nic więc dziwnego, że na giełdzie personalnej pod szkockimi namiotami nastąpił istny krach.

Poranny komunikat BBC, którego wysłuchałem u życzliwych sąsiadów, budził raczej melancholijne refleksje. Wyliczał z zaskakującą szczerością ilości ton własnej floty zatopionej przez niemieckie łodzie podwodne, podawał niewspółmiernie małe do naszych wymagań rezultaty własnych nalotów bombardujących. Zapowiadał ograniczenia żywnościowe i zmniejszenie przydziałów benzyny od zaraz, a zdecydowaną przewagę produkcji alianckich samolotów i czołgów od 1944 roku. Co prawda dziesięć miesięcy wojny oduczyło mnie wiary w horoskopy wygrywania wojny „na pierwszego”, ale mimo wszystko trudno było pocieszać się tak odległą perspektywą przewagi wojennej aliantów.

Tymczasem uczyliśmy się Anglii 1940 roku. Powierzchownie, jak popadło, ale szybko i z zapałem. Pierwszą lekcją o tej wyspie była wypłata poborów. Płatnik dywizjonu miał sądny dzień, zanim nasz pierwszy angielski żołd obliczył, wytłumaczył każdemu i wypłacił. Po ogólnie przyjętym dziesiętnym systemie monetarnym pierwsze zetknięcie z angielską walutą, która obowiązywała wówczas, napawało szacunkiem dla jej wartości oraz melancholijną zadumą. Trudno coś bardziej skomplikowanego wymyślić. Jeden funt dzielił się na 20 szylingów, każdy po 12 pensów. 20 x 12 = 240 – zmiana funtów na szylingi i pensy to już dostatecznie niewygodne, ale jeszcze nie takie trudne. Prawdziwy kłopot zaczyna się dopiero przy mnożeniu i dzieleniu.

Pierwszy wyjazd autobusem ze Szkocji do Londynu nauczył mnie, że funt szkocki był co prawda równy angielskiemu, ale w Londynie uważany był za obcą walutę i trzeba go było wymieniać w Bank of Scotland. To zresztą nie jedyna szkocka osobliwość monetarna. W Szkocji istniał ściśle przestrzegany zwyczaj zbiórki w kościele „na tacę”. Obowiązywało niepisane prawo, że wypada dać srebrną monetę, co oznaczałoby co najmniej 6-pensówkę. By nie ranić serc skąpych Szkotów, wypuszczono mały srebrny pieniążek 3-pensowy. I tradycji zadość, i szkockiej kieszeni.

Drugą lekcją była szkocka odrębność.
Na nasze gorące, choć wątpliwą angielszczyzną formułowane zapewnienia, że cieszymy się z pobytu w Anglii, że się nam tu w Anglii podoba, nasi szkoccy gospodarze uprzejmie, ale stanowczo protestowali.
– Nie jesteście w Anglii. Jesteście w Szkocji. Londyn – to stolica Anglii, nasza szkocka stolica to piękny Edinburgh. A największe wydarzenie sportowe to międzynarodowy mecz piłkarski Szkocja-Anglia, niestety zawieszony na czas wojny. Przypominali, że długi rozdział historii Anglii to wojny angielsko-szkockie.
Odrębności historyczno-obyczajowe, których kolorowym przykładem były kraciaste spódnice szkockie, nie przeszkadzały temu, że ponoć największe londyńskie domy towarowe należą do Szkotów i że oba narody odnoszą się z jednakową sympatią do szkockiej whisky. Na tym polu nawiązaliśmy szybko kontakty z przedstawicielami wszystkich narodów wspólnoty brytyjskiej. W roku 1940 byliśmy w Szkocji bardzo popularni, więcej – modni. Jako romantycznie wierni alianci, jako szarmanccy żołnierze ustępujący kobietom miejsca w autobusie. Zwłaszcza młodym i ładnym.

Niemałą zasługę w utrwalaniu popularności polskich żołnierzy w Szkocji – chwilowo bez sprzętu i broni – mieli nasi marynarze i lotnicy. Marynarze pływali w Royal Navy niemal nieprzerwanie od września 1939 roku, zyskując wielkie uznanie Brytyjczyków. Lotnicy wchodzili dopiero do akcji. Nareszcie mieli sprzęt. Pozbyli się kompleksu niższości wobec meserszmitów, stukasów i dornierów. Nad Kanałem La Manche i Londynem brali rewanż za wrześniowe polskie niebo. Już pierwsze dni rozpoczynającej się bitwy powietrznej o Anglię ujawniły wspaniałe wartości bojowe polskich lotników.

Chodziliśmy w sławie wojennej i we francuskich mundurach, ale z nieodzownym biało-czerwonym napisem „Poland” na ramieniu. To była wówczas najskuteczniejsza przepustka do szkockich serc. Nie bez powodu Bruce Marshall w książce Chwała córy królewskiej pisał o tych latach w Szkocji: „Nowy biskup obliczył, że od czasu przybycia Polaków ilość wypadków najpopularniejszego z grzechów śmiertelnych wzrosła w diecezji o 243,75 procenta.”

Kwaterowaliśmy w Coatbridge, małej szkockiej mieścinie, opodal Glasgow, w miejscowej szkole. Jeździliśmy codziennie do Glasgow, dwumilionowego brzydkiego miasta najdzielniejszych brytyjskich pułków, największych stoczni i najlepszych tkalni. Gwoli ścisłości trzeba uzupełnić tę listę jeszcze jednym wówczas aktualnym „naj”: najgorętszych serc. Kawały o wyrachowanych i skąpych Szkotach, szczególnie zresztą popularne w Szkocji, były w 1940 roku nieaktualne.

Obok oficjalnych, drobnych przywilejów przyznanych polskim żołnierzom, świadczących o ogólnym nastroju, jak bezpłatna jazda tramwajami i autobusami, spotykaliśmy się niemal na każdym kroku z indywidualnymi dowodami serdecznej sympatii. Ochotnicze autostopy z inicjatywy kierowców zarówno sportowego jaguara, jak i ciężarówki z przyczepą, kino fundowane przez przygodnych sąsiadów w ogonku do kasy, opieka w kantynach i ogniskach. Serdeczna pomoc, często anonimowa i bynajmniej nie obliczona na efekt: koszyk ustawiony w szatni klubu z prośbą, by w nim zostawić dziurawe skarpetki do wycerowania lub podartą garderobę do reperacji, kartka w oknie prywatnego mieszkania zapraszająca polskiego żołnierza na gorącą kąpiel.

Gdyby nie brak armat i sprzętu, nie byłoby nam w Coatbridge źle. Spaliśmy jeszcze na twardych deskach i na wspólnej sali w miejscowej szkole, co po wilgotnych namiotach Crawford wydawało mi się niemal luksusowym hotelem.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek