Kategoria: Anglia 1941 - 42

Ringway

W Ringway w Międzynarodowym Ośrodku Szkolenia Spadochronowego oprócz nas skakali wówczas jeszcze Belgowie, Brytyjczycy, Czesi, Francuzi, Holendrzy i Norwegowie.

Zadawaliśmy tam fasonu i nie zdarzyło się, by ktoś z Polaków odmówił skoku. A można było odmówić nawet już w powietrzu, nad otwartą dziurą, ze spadochronem przypiętym do samolotu. Co prawda, przebiegli Anglicy chytrze utrudnili taką odmowną decyzję. Przed skokiem kwitowało się odbiór spadochronu u młodej, często ślicznej dziewczyny, a po skoku trzeba było wpisać OK. Ci, którzy nie zdecydowali się na skok, musieli potwierdzić odmowę. Nad otwartą dziurą każdy się boi. Każdy, kto ma wyobraźnię. To nieprawda, że spadochroniarze nie boją się. Przeciwnie, lepiej od innych wiedzą, co to strach, ale wiedzą również, że można go przezwyciężyć. Im większy strach nad otwartą dziurą, tym większa radość pod otwartym spadochronem.

Polacy w Ringway nie tylko nie odmawiali skoku, ale dla fasonu dopuszczali się wielu niedozwolonych sztuczek, słusznie tępionych przez angielskiego komendanta ośrodka. Dwie z nich najbardziej popularne to przedwczesne odpinanie klamry i skakanie parami.

Klamra – ta sama niezawodna klamra spinająca taśmy, którą z należytym szacunkiem demonstrował nam instruktor na pierwszym wykładzie w Małpim Gaju. Okazało się, że Polacy potrafili nawet tę solidną, angielską klamrę namówić do złego. Zgodnie z instrukcją klamrę wolno odpiąć dopiero na ziemi po wylądowaniu. Ale nie zawsze to jest łatwe. Wiatr ciągnie spadochron, obciążenie bojowe utrudnia ruchy. Wlecze skoczka po ziemi, zawadza nim o wszelkie co bardziej wystające kamienie, krzaki, badyle. Poniewiera nim. A klamra kusi. Wystarczy przecież odpiąć ją trochę wcześniej, tuż nad ziemią, trzymając drugą ręką linki spadochronowe. Nawet przy silnym wietrze będziesz od razu na ziemi wolny, płachta spadochronu poleci dalej sama. No, to Polacy odpinali tę klamrę zawczasu i swobodnie spadali na ziemię. Pierwszy odpiął klamrę na dwie sekundy przed wylądowaniem, drugi na wszelki wypadek, żeby nie było za późno – na cztery sekundy. A cztery sekundy opadania ze spadochronem to dwanaście metrów, cztery piętra. Wystarczy chwila nieuwagi lub zmęczenia, by jedna z dwóch zbiorczych linek wysunęła się z ręki, a wówczas spada się jak kamień. Jednoczesne skakanie parami to było drugie polskie „usprawnienie” w Ringway. Podstawowa umiejętność zespołowego skoku drużyny składającej się z sześciu skoczków to szybki wyskok z samolotu. Jak najszybciej jeden po drugim, niemal na głowę poprzednika. Zapewni to mały rozrzut, ułatwi znalezienie się po skoku. Skoczkowie czekają na komendę „go”. „Jedynka” siedzi na krawędzi dziury, pozostali stoją jak najbliżej, jeden za drugim. Są obciążeni ekwipunkiem, zmęczeni kilkugodzinnym lotem. Dziura wydaje się ciasna. Skok choćby co pół sekundy rozrzuci szóstkę spadochroniarzy na przestrzeni kilkuset metrów. W nocy, w lesie, w pobliżu niemieckich posterunków.

Niemieccy spadochroniarze zrzuceni na teren nieprzyjacielski byli ponoć wyposażeni w specjalne rakiety z podczerwonym światłem, widocznym tylko przez specjalny okular, który ułatwiał im sygnalizację i odnajdywanie się. My mogliśmy liczyć głównie na szybkość zeskoku. Maksymalne skrócenie czasu zeskoku drużyny nie dawało Polakom spokoju. Trenowali, skakali jeden drugiemu na głowę – ciągle wydawało się za długo. Wreszcie ktoś zaproponował „sposób”: skakać po dwóch. Zarobili sekundy i surowy zakaz takich sztuczek.

Już pierwszego dnia po przyjeździe do Ringway mogliśmy się przekonać, że mimo znakomitego sprzętu, doświadczonej załogi samolotu i zaprawy z Małpiego Gaju – niezawodne jest przy skoku spadochronowym tylko przyciąganie ziemskie.

Tego dnia po południu skakali drużynowo Polacy. Skakało się zazwyczaj szóstkami. Dispatcher przypinał automatycznie sześć linek do sześciu uchwytów w samolocie. Tym razem wyjątkowo skakało siedmiu. Dispatcher przypiął automatycznie sześć linek. Sprawdził dokładnie i solidnie, ale tylko sześć. Nie ma możności, by otworzyć w powietrzu automatyczny spadochron nieprzypięty do samolotu. Linka jest zbyt długa, zbyt mocno wepchnięta w pokrowiec.

Siódmy skoczek próbował. Spadanie z pięciusetmetrowej wysokości trwa kilkanaście sekund. Dostatecznie długo, by obserwujący na dole zrozumieli rozpaczliwe ruchy spadającego, który w pełni świadomości starał się wyszarpnąć linkę. Dostatecznie długo, by dispatcher uświadomił sobie pomyłkę, gdy po ostatnim skoku nie usłyszał charakterystycznego uderzenia zerwanej linki o dno samolotu. Skoczek po upadku na ziemię był miękki, płynny jak worek z piaskiem. Dispatcher poszedł do więzienia. W tym fachu nie wolno się mylić.

W Ringway zdarzył się podczas szkolenia inny wypadek, świadczący o tym, jak dalece zautomatyzowane są odruchy dobrze wyszkolonych skoczków.

Skakali wyjątkowo dziesiątkami. Do drużyny przydzielono jakiegoś porucznika, który miał piętnaście skoków za sobą i skakał „przyjemnościowo”. W ostatniej chwili na skutek choroby odpadł jeden skoczek. Samolot zbliżał się do miejsca skoków. Zapaliło się czerwone światło. „Action Station”. W tym momencie „dwójka” zobaczył wolny karabińczyk, dyndający koło ramienia porucznika-„czwórki”. Było dlań jasne, że porucznik jest nie przypięty. Widok ten tak go zamurował, że – jak sam później opowiadał – nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Gdy zapaliło się zielone światło: „Go” – wskazał ręką na wolny karabińczyk, krzyknął porucznikowi: „Jesteś nie przypięty!” – i wyskoczył. Porucznik obrócił się, zobaczył wolny karabińczyk obok siebie. Ale gdy „trójka” wyskoczył i przyszła kolej na porucznika, wyskoczył także. Skoczył do dziury, mając przeświadczenie, że jest nieprzypięty, że spadochron mu się nie otworzy, że się zabije. Spadochron otworzył się. Karabińczyk dyndający nad jego głową to był dziesiąty wolny karabińczyk tego, który zachorował przed skokiem. Jeśli drużyna spadochronowa osiągnie już ten stopień wyszkolenia, że automatycznie reaguje na komendę: „Go” i pierwszy skoczek wyskoczy, wówczas nic już nie może powstrzymać reszty przed wyskokiem.

Przyszła i na nas kolej. Po raz pierwszy miałem skakać naprawdę z samolotu. Z angielskiego bombowca whithleya, który był wówczas używany do celów szkoleniowych w Ringway. Jego szybkość, niewiele ponad 200 km na godzinę, podczas mojej spadochronowej premiery bardzo mnie podnosiła na duchu.

Pierwszy raz skakało się w pojedynkę. Towarzyszył mi dispatcher, co w polskim przekładzie spadochronowym brzmiało znacznie bardziej serdecznie: wykidajło. Przypina on skoczka do samolotu, podaje mu komendy do skoku. W razie potrzeby potrafi nawet dyskretnie i skutecznie popchnąć zbyt długo namyślającego się nad dziurą delikwenta. Lecieliśmy możliwie wolno, pod wiatr, na najbezpieczniejszej dla skoczka wysokości około pięciuset metrów. Przez otwartą dziurę, jak na dużej makiecie, widziałem domki wśród drzew, krowy i owce na soczyście zielonych pastwiskach, małe kolorowe samochodziki, goniące się na wąskiej taśmie drogi.

Siedziałem na podłodze samolotu sam, ze spadochronem na plecach, wpatrzony w dziurę. Z kabiny pilota wyszedł wykidajło, Anglik, i sprawdził moje przypięcie do samolotu. Musiałem mieć dostatecznie, jak na pierwszy skok, głupią minę, bo poklepał mnie po ramieniu i podniósł kciuk do góry. OK! Nadlatywaliśmy nad miejsce skoku.

Wykidajło, stary wyga, już niejednego skoczka ekspediował do pierwszego skoku i wiedział lepiej ode mnie, że choć miną nadrabiam, to się boję. Każdy się boi, tylko nie każdy się przyznaje. Wiedział, jak mi pomóc, jak ułatwić decyzję. Stanął naprzeciw mnie, tuż nad dziurą. Pilot zapalił czerwony sygnał. „Action Station” – podał mi komendę dispatcher, trzymając wyciągniętą rękę tuż przed mymi oczami. Wykonanie tej komendy było proste. Usiąść na brzegu dziury, spuścić nogi w dół i czekać. Wpatrzony w rękę dispatchera zapomniałem o dziurze, o tych pięciuset metrach pode mną. Zielone światełko – dispatcher krzyczy „go” i macha ręką w dół. Posłusznie spuszczam się do dziury. Już. To wszystko.

Byłem przygotowany, że będę spadał jak kamień w dół, a tymczasem wydało mi się, jakbym koziołkował do góry. Zaskakujące uczucie przy pierwszym skoku. Nie bierze się pod uwagę poziomej składowej prędkości, którą nadaje skoczkowi samolot.

Lekkie szarpnięcie ustawiło mnie w powietrzu. Czasza spadochronu złapała powietrze, wypełnia się i zaokrągla. Jeszcze kilka wahnięć i siedziałem wygodnie w taśmach spadochronu jak w fotelu. Co za radość. Warto było tłuc się na huśtawce w Małpim Gaju, warto było bać się nad dziurą w podłodze samolotu. Whithley odleciał. Cisza. Początkowo nie czuć wcale opadania.

Widok! Co za wspaniały widok, gdy nie ma niczego między mną a ziemią. Z radości gwizdałem sobie w powietrzu Hejnał Mariacki. Póki na mnie z dołu nie wrzasnął głośnik: „Nogi razem!” Potem nagle ziemia zrobiła się wklęsła, zaczęła lecieć na moje spotkanie. Kopnąłem się kolanami w zęby.

Drugi skok odbyłem we dwójkę z Januszem Zalewskim. Przedtem się bałem, bo nie wiedziałem, jak to będzie, teraz się bałem, bo wiedziałem jak to jest.

Skakaliśmy jeszcze trzykrotnie szóstkami. Przestrzegaliśmy instrukcji, nie wyskakiwaliśmy po dwóch, nikt z naszej szóstki się nie połamał.

Na zakończenie szkolenia, już ekstra dla nas, cichociemnych, zafundowano dodatkowy skok w nocy z balonu na uwięzi. Jako że do Polski będziemy skakali po nocy. Głupie to uczucie, gdy w koszu podwieszonym do balonu zaporowego, który ze swymi bocznymi statecznikami przypomina dobrodusznego słonia-kłapoucha, windowaliśmy się do góry. Lina wiążąca nas z ziemią ginie tam w dole. Tylko telefon potwierdzający z dołu gotowość do przyjęcia skoczka przypomina w absolutnej ciszy, że tam gdzieś na dole jest ziemia, na którą mamy skakać. „Action Station!” „Go!”

Zatęskniłem do whithleya i jego dwustu kilometrów na godzinę. Dobroduszny słoń-balon okazał się złośliwy. Wypluł mnie z siebie w dół na łeb na szyję. Zanim spadochron wyciągnie się z pokrowca, rozprostuje i nabierze powietrza, zanim szarpnięcie upewni, że czasza się otworzyła, leci się jak kamień ponad 50 metrów. Uczucie jak przy szusie narciarskim, gdy się nagle wypadnie na ostry oblodzony stok. Nogi uciekają, serce podchodzi do gardła. Starałem się obliczyć odległość. Nic z tego. Uderzyłem kolanami w zęby i tyłkiem o ziemię. Lubiłem skakać, choć się bałem. Jak wszyscy chyba spadochroniarze.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek