Kategoria: Anglia 1941 - 42

Czy chce pan lecieć?

– Porucznik Jankowski proszony jest do kierownika szkoły – zawiadomił mnie sierżant „Brzęczyk”, wchodząc na kolejne ćwiczenia z nadawania alfabetu Morse’a. Byliśmy już kilka tygodni po kursie spadochronowym, mieliśmy za sobą kilkudniowe przeszkolenie dywersyjne w polskim ośrodku cichociemnych.

Pułkownik usadowił się wygodnie za biurkiem i zaczął mi się przyglądać. To przyglądałem mu się i ja. Jakiś życzliwy telefon przerwał przedłużające się milczenie. Lakoniczna rozmowa pułkownika nie wniosła nic nowego.
– Jak treningi wioślarskie?

Po czym już nie wytrzymał i nie czekając na odpowiedź, zadał mi pytanie, na które czekałem od wielu miesięcy:
– Czy chce pan lecieć?

Miał podać do „Szóstki” nazwiska dwóch kandydatów z naszej szkoły do służby w kraju. Zrzut miał nastąpić możliwie jak najprędzej. Zaproponował mnie pierwszemu, prosił, bym mu wskazał drugiego kandydata, z którym mielibyśmy skakać.

Nie potrzebowałem potwierdzać, że chcę lecieć. Wiedział o tym równie dobrze jak ja. Siedziałem oniemiały. Już, zaraz, jak najprędzej. I to właśnie ja. Po to przyszedłem do szkoły, to mi obiecał pułkownik podczas naszej pierwszej rozmowy w Szkocji. Nie potrzebowałem się długo zastanawiać, z kim chciałbym skakać, z kim chciałbym startować do roboty w kraju. Dokonywałem w myślach takiego wyboru już nieraz. Zaproponowałem Janka Kochańskiego. Wiedziałem, że będziemy się uzupełniali, że będę mógł na niego liczyć, że i on bardzo chce lecieć do Warszawy. Jego spokój i pewność siebie, bojowość granicząca z brawurą, doskonała forma fizyczna, a do tego jeszcze wesołość i poczucie humoru dodawałyby mi otuchy na drogę.

Pułkownik aprobował kandydaturę Janka, po czym już we trójkę uzgadnialiśmy program ostatnich tygodni w szkole i „legendę” naszego nagłego odejścia. Na zakończenie pułkownik wrócił do postawionego na wstępie pytania. Każdy z nas miał oficjalnie potwierdzić, że chce skakać do Polski.

– To niebezpieczna służba – ciągnął pułkownik, jakby chciał przekazać nam swe niepokoje i zostawić otwartą furtkę. – Podczas pobytu w kraju na żadną pomoc stąd nie możecie liczyć. W razie wpadki – jeśli się o tym dowiemy – odnotują to w waszych kartotekach w „Szóstce”. Nic więcej. Możecie odmówić lotu do Polski. To jest służba wyłącznie ochotnicza. Jeśli odmówicie, nikt poza mną nie będzie o tym wiedział. Dostaniecie inne przydziały. Żywot oficera wywiadu zrzuconego na spadochronie jest podczas wojny krótki. Według statystyki, którą prowadzą Anglicy, nie trwa dłużej niż sześć miesięcy.

Potwierdziliśmy obydwaj. Chcemy lecieć jak najprędzej.

W dwa lata później dotarł do mnie w Warszawie meldunek o aresztowaniu Janka Kochańskiego przez gestapo. Był trzecim z naszej drużyny, który zginął. Przypomniała mi się wtedy ta angielska statystyka.

Mieliśmy być za dwa tygodnie gotowi do odejścia do bazy cichociemnych skoczków VI Oddziału. Tam miał się urwać nasz ślad. Niewiele miałem w Anglii osób, z którymi przyszło mi się żegnać.

Po powrocie do szkoły wpadłem znowu w wir zajęć. Szlifowano mnie na wszystkie strony. Sierżant „Brzęczyk” uważał, że moje losy zależeć będą wyłącznie od podwyższenia szybkości odbioru o dalsze dziesięć znaków Morse’a, doktor Hartman uzupełniał recepty, porucznik Kobus starał się utwierdzić moje zaufanie do wytrychów. A mnie to wszystko wydawało się odległe, jakby „na niby”. Myślami byłem w Warszawie.

Byliśmy z konieczności szkoleni na wyrost, by w razie potrzeby móc spełnić bardzo różnorodne i zmienne zadania, z jakimi stykał się oficer wywiadu AK w kraju.

Nie miałem okazji do zastosowania całej mej wiedzy i umiejętności nabytych w szkole. Nie na wiele przydały mi się zapamiętane schematy organizacyjne jednostek Wehrmachtu i Luftwaffe. Zawiodłem nadzieje sierżanta „Brzęczyka”, bo nie nadałem ani jednej litery Morse’em. Nie otworzyłem ani jednego cudzego zamka, do czego sposobił mnie porucznik Kobus. Natomiast w chemii, fotografii i „kaligrafii” byłem wdzięcznym uczniem mych londyńskich profesorów, organizując w Warszawie pracownie fałszywych dokumentów dla potrzeb wywiadu AK.

Bardziej od technicznych umiejętności przydała mi się ogólna znajomość wywiadowczego rzemiosła i jego rygorów. Zasada analizowania poszczególnych sytuacji, szukania powiązań, reguła, że nie istnieją sprawy drobne i nieważne, które wolno lekceważyć. Może to właśnie przyczyniło się w jakimś stopniu do faktu, że nasza komórka, Wydział Legalizacji i Techniki II Oddziału Sztabu KG AK, który był solą w oku gestapo, przeszedł dwuipółletni okres konspiracyjnej pracy z tak małymi stratami. Ale nawet najbardziej skrupulatne przestrzeganie szkolnych reguł nie na wiele by mi się przydało, gdyby nie ten łut szczęścia, który mi towarzyszył.

Ostatniego dnia przed odejściem na kurs odprawowy 11 grudnia 1941 roku zostaliśmy obydwaj z Jankiem Kochańskim zaprzysiężeni. Pułkownik z VI Oddziału Sztabu czytał tekst przysięgi, który powtarzaliśmy za nim:
„W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę rękę na ten święty Krzyż, znak męki i zbawienia, i przysięgam, że będę wiernie i nieugięcie stał na straży honoru Polski, a o wyzwolenie jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sil moich, aż do ofiary mego życia. Wszystkim rozkazom organizacji będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.”

„Przyjmuję cię w szeregi Związku Walki Zbrojnej – brzmiała odpowiedź. – Twym obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku o odrodzenie Ojczyzny. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą. Zdrada karana jest śmiercią.”

Z tą chwilą staliśmy się formalnie żołnierzami ZWZ, przemianowanego wkrótce na Armię Krajową.

 

Powtarzałem uroczyste słowa przysięgi, przekazane z Warszawy, trochę wzruszony, ale i trochę zawstydzony. Nie miałem jeszcze do nich prawa. Byłem w lokalu angielskiego biura, przyjechałem wygodnie autobusem, mogłem iść po tej ceremonii do kina czy na drinka. Na pułkownika, który nas zaprzysiągł, czekało na dole służbowe angielskie auto.

Prawdziwie zabrzmiał mi tekst przysięgi dopiero powtarzany za mną na strychu na Krakowskim Przedmieściu, w stolarni na Chłodnej, w szopie na Marymoncie.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek