Kategoria: Anglia 1941 - 42

Kurs odprawowy

Gdy meldowaliśmy się z Jankiem Kochańskim w bazie skoczków spadochronowych VI Oddziału Sztabu, dwa pytania nurtowały nas przede wszystkim: z kim i kiedy będziemy skakać. Drużyna cichociemnych składa się z sześciu skoczków. Pozostałych czterech mieliśmy poznać w bazie.

To niebagatelna rzecz dobór towarzyszy do takiej podróży. Technika drużynowego skoku, nawet z nieznanymi kolegami, nie nastręczała trudności. Wszyscy mieliśmy za sobą przeszkolenie w Małpim Gaju i w Ringway, reprezentowaliśmy zapewne te same umiejętności, tę samą gotowość do skoku. Ale prawdziwy egzamin rozpocznie się w powietrzu, gdy samolot mrugnie na pożegnanie światłami pozycyjnymi i odleci, a ziemia zacznie się gwałtownie zbliżać. Tym razem to już zmarznięta polska ziemia. Czy trafimy na placówkę? Jak wylądujemy? Czy się poznajdujemy po skoku? Jak się dostaniemy na lokal kontaktowy w Warszawie? To wszystko zależało w znacznej mierze od współdziałania drużyny.

Nie wiem, czy to tylko zbieg okoliczności, czy jakaś życzliwa sztabowa dusza sprawiła, że w dużym pokoju z sześcioma łóżkami, który czekał na nas w bazie skoczków, dwa łóżka zastałem zajęte przez „Dżula” i Janka Rogowskiego, moich przyjaciół z 1 baterii w St. Andrews.
– Zamelduj się swemu dowódcy – powitał mnie „Dżul”.

Pozostałych dwóch członków naszej drużyny poznałem jeszcze tego samego dnia. Znałem ich już uprzednio z kursów dywersyjnych: porucznik Zygmunt Milewicz, dyrektor jednego z warszawskich banków, który mimo swych czterdziestu kilku lat świetnie przeszedł uciążliwą zaprawę spadochronową, i Franciszek Pukacki, podchorąży zawodowy jednego z poznańskich pułków piechoty, awansowany na podporucznika.

Choć jeszcze nie byliśmy nawet na stacji wyczekiwania, wszystkie moje obawy i niepokoje pierzchły, gdy spotkałem „Dżula” i Janka. Na pewno dolecimy bez przeszkód, placówka będzie na nas czekała, będzie pełnia księżyca i puszysty śnieg.

Odpowiedź na drugie pytanie: kiedy będziemy skakać, nie była prosta. Kolejność skoku poszczególnych drużyn była z góry ustalona. Ale termin skoku zależał od księżyca, chmur, wiatrów, niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i nocnych myśliwców, gotowości placówki w kraju, łapanek, żandarmerii i gestapo. I wielu innych okoliczności. Najmniej od skoczków. Drużyna oczekująca na skok, pierwsza w kolejce i druga, zapasowa, była „gdzieś w Anglii” na stacji wyczekiwania. Stamtąd jechało się już bezpośrednio na lotnisko. Trzecia w kolejności drużyna czekała w Londynie w bazie VI Oddziału Sztabu.

Z chwilą zameldowania się w bazie każdy z nas tracił osobowość, nazwisko, adres. Drużyny dostawały kryptonimy, poszczególni skoczkowie kolejne numery, w zależności od ustalonej zawczasu kolejności skoków. Dowódca drużyny skakał pierwszy lub ostatni.

Dzięki konfekcyjnym upodobaniom kogoś ze sztabu panowała wówczas moda na ubraniowe kryptonimy spadochronowych drużyn. Andrzej Świątkowski skakał w zespole „Jacket” – „Kurtka”, po nim czekała swej kolejki ekipa „Shirt” – „Koszula”, a my dostaliśmy kryptonim „Collar” – „Kołnierzyk”, po nas skakały „Boots” – „Buty”. Przy ustalaniu dalszych kryptonimów włączył się widocznie lekarz, bo kilka kolejnych drużyn miało medyczne nazwy: „Reumatyzm”, „Wietrzna ospa”, „Odra”. Zostałem czwartym „Kołnierzykiem” – „Collar” nr 4.

Do wyjazdu na stację oczekiwania mieliśmy co najmniej kilka dni. Tymczasem w bazie przechodziliśmy kurs odprawowy. Obejmował on najaktualniejsze wiadomości o bytowaniu w kraju pod okupacją, zapoznawał z obowiązującymi przepisami policyjnymi w Generalgouvernement, ułatwiał przygotowanie niezbędnej „legendy” na wypadek indagacji, przyzwyczajał do nowej osobowości i dokumentów. Poza tym kompletowaliśmy wyposażenie. Wyposażenie skoczka spadochronowego jest z konieczności bardzo ograniczone. Żadnych dodatkowych bagaży. Tylko to, co można włożyć na siebie.

Dostaliśmy dokumenty i pobory wypłacone z góry. Dokumenty nie były najlepsze. Brak było w Londynie aktualnych informacji i wzorów z kraju. Musiał nam wystarczyć przedwojenny dowód osobisty – drukowany zresztą w Londynie – na dowolnie wybrane imię i nazwisko. Pomny zasady, by zatrzymywać prawdziwe imię, co ułatwia przyzwyczajenie się do nowej skóry, skakałem do Polski jako Stanisław Brzózka, technik budowlany.

Dokumenty Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza z zasobu Studium Polski Podziemnej w Londynie

Poważny kłopot mieliśmy z doborem ubrania, żeby je w Londynie dopasować do wyglądu warszawskiej ulicy 1941 roku. Najcenniejszą częścią mej garderoby była mocno wytarta na łokciach, ale autentyczna jesionka firmy „St. Cichocki – Warszawa”, którą dostałem via Polski Czerwony Krzyż. Resztę musiałem kupić. Doprowadziło mnie to do nieprzewidzianej scysji z przedstawicielem firmy „Fortnum and Mason – by appointment of His Majesty” – „Dostawców Jego Królewskiej Mości”. Kupowałem u nich buty. Jak najlepsze, choćby najdroższe, możliwie typowe buty. Sprzedawca w pełni szanował mój wybór, zwłaszcza że bardzo wysoka cena nie wzbudzała mych zastrzeżeń. Nieporozumienie wynikło wówczas, gdy uprzejmie poprosiłem, by usunięto z butów wszelkie znaki firmowe. Od stu lat istnienia sławnej firmy byłem pierwszym chyba klientem, który wysuwał tak dziwne i niemal aroganckie życzenia. Był zgorszony.

Wielokrotnie przymierzaliśmy zakupione londyńskie ciuchy i ocenialiśmy nawzajem, jak będą pasowały do Marszałkowskiej. Starannie wypruwałem wszelkie „Made in England” i znaki firmowe, które w przypadku rewizji mogłyby mnie wsypać. Przeglądałem każdą sztukę ubrania, każdą koszulę, likwidując wszelkie ślady angielskiego pochodzenia. Sprawdzano potem mój ekwipunek na stacji wyczekiwania. A mimo to, w pięć lat później, ubierając Magdalenkę w mocno przyciasny już wówczas sweterek, który skacząc do Polski przywiozłem dla niej przytroczony na plecach, odkryłem nieco wypraną, ale dostatecznie czytelną etykietę „Pure Wool” – czysta wełna.

Poza wyposażeniem osobistym skoczek otrzymywał kombinezon w kolorze ochronnym (myśmy skakali w białych), gumowy hełm ochronny, bandaże elastyczne, gumowe wkładki do butów amortyzujące skok, skórzane rękawiczki, dwa pistolety i po 50 pocisków, składany nóż, kompas, scyzoryk, łopatkę aluminiową, małą manierkę z alkoholem i truciznę. Można było odmówić wzięcia trucizny. Nie odmówiłem.

Dostawaliśmy cyjanek potasu w ochronnym opakowaniu. Płaska pastylka, niewielka, by ją łatwo było mieć zawsze przy sobie, ukryć przed pierwszą rewizją, zachować ostatnią szansę. Nosiłem ją przy sobie od chwili skoku do pierwszej zbiórki w Powstaniu. Pomagała mi świadomość, że działa niezawodnie.

Święta Bożego Narodzenia 1941 roku spędziliśmy w gronie spadochroniarzy w bazie VI Oddziału w Londynie. Była choinka i polskie kolędy. 27 grudnia pojechaliśmy do stacji wyczekiwania. „Jackety” zrobiły nam miejsce. Tej nocy skakali do Polski. Dołączyłem do cichociemnych.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek