Kategoria: Anglia 1941 - 42

Małpi Gaj

Nie wystarczało chcieć skakać na spadochronie do Polski. Trzeba było umieć. Od tego był właśnie Małpi Gaj. Oficjalna nazwa tej instytucji brzmiała co prawda znacznie dłużej i bardziej uroczyście: Ośrodek Szkoleniowy Samodzielnej Polskiej Brygady Spadochronowej w Uper Largo House. Ale używaniem tej nazwy nie splamił się ponoć nawet sam „Sosab” – pułkownik Sosabowski, twórca i dowódca brygady i ośrodka.

Pojechaliśmy tam całą szkołą we wrześniu 1941 na dwutygodniową zaprawę. Program szkolenia przewidywał trzy kolejne etapy: sucha zaprawa, skoki z wieży spadochronowej w Małpim Gaju, potem skoki z samolotu w Międzynarodowym Ośrodku Szkolenia Spadochronowego w Ringway pod Manchesterem.

Naukę w Małpim Gaju – jak przystało na ośrodek szkoleniowy – rozpoczęliśmy od wykładu. Instruktor, młody porucznikopisał szczegółowo, jak się zakłada spadochron i zapina taśmy.

Są dwa rodzaje bojowych skoków spadochronowych, dwa różne spadochrony i dwie odmienne techniki skoków: lotnika i spadochroniarza. Dla lotnika skok jest ostatecznym ratunkiem, dla spadochroniarza – początkiem akcji. Lotnik skacze przeważnie z uszkodzonego, nierzadko płonącego samolotu, często sam ranny. Pierwszym jego zadaniem jest wydostać się z samolotu i odłączyć od spadającej maszyny. Obecnie z odrzutowego myśliwca umożliwia mu to mechaniczna wyrzutnia. Ze spitfajera czy halifaxa musiał wydostać się sam, ocenić niezbędny dystans od samolotu, by nie otworzyć spadochronu za wcześnie, i bezpieczną odległość od ziemi, żeby nie było za późno. Wystarczało, gdy koziołkując w powietrzu odliczył spokojnie trzy sekundy i pociągnął za umieszczoną na piersi rączkę, co powodowało stopniowe otwarcie spadochronu. Potem już tylko lądowanie.

Inaczej spadochroniarz. Dla niego właściwa akcja zacznie się dopiero po skoku. Musi być do niej gotów natychmiast, bo skacze z reguły na teren wroga. Skacze całą drużyną z możliwie najmniejszej wysokości, jaka gwarantuje otwarcie się spadochronu, żeby jak najkrócej być w powietrzu, gdzie jest bezbronny, trafić precyzyjnie w określone miejsce i nie stracić łączności z resztą skoczków. Umożliwia to spadochron automatyczny. Otwiera się sam albo nie otwiera się wcale. Eliminuje czas potrzebny na oddalenie się skoczka od samolotu, na indywidualną reakcję przy „odliczaniu”, pozwala na zrzucenie skoczków z niskiego pułapu 300 metrów.

Bardzo proste i łatwe, chyba że… Chyba że wiatr rzuci skoczka obciążonego wyposażeniem o ziemię i wlecze go, że spadochron wyląduje na drzewie lub w wodzie, że samolot lecący z szybkością 100 metrów na sekundę rozrzuci skoczków w ciemną noc w nieznanym terenie. Chyba że na dole, zamiast placówki odbioru, spotkają skoczków Niemcy. Ale o tym nie mówił nam sympatyczny, młody instruktor na pierwszym wykładzie w Małpim Gaju. Z prawdziwą miłością objaśniał nam spadochron.

Zanim się otworzy w powietrzu jak wielki parasol z dziurą w środku – wygląda niepozornie. Spory tornister do przypasania na plecach parcianymi taśmami, spiętymi na piersiach dużą klamrą, jakby metalowym talerzykiem. Ta klamra to ważna i mądra część spadochronu. W powietrzu trzyma na mur, a w chwili zeskoku wystarczy ją przekręcić o ćwierć obrotu i lekko uderzyć dłonią, by natychmiast zwolniła z taśmy.

Z tornistra-pokrowca, w którym złożony jest spadochron, wystaje koniec linki zakończony karabińczykiem, który przed skokiem przypina się do wieszaka w samolocie. Po wyskoku linka wyciąga spadochron z pokrowca na całą długość, a ostatnie jej ogniwo jest dostatecznie słabe, by się zerwało pod ciężarem spadochroniarza. Pępowina łącząca go z samolotem zostaje zerwana.

Wykład uzupełnił pokaz składania spadochronu. Ważna to czynność, od której zależy życie skoczka, a sprawdzić ją można dopiero w powietrzu. W Anglii składali spadochrony specjalnie szkoleni żołnierze, przysięgli składacze spadochronów. A i to jeszcze – mimo tylu ostrożności – każdemu spadochroniarzowi przysługiwało prawo zmiany spadochronu na każde żądanie, bez podawania motywów. Byle przed wejściem do samolotu. Przesąd? Histeria? Może. Ale w tej służbie, gdzie co dziesiąty skoczek łamał rękę lub nogę w trakcie ćwiczebnych skoków, gdzie na 868 lotów cichociemnych do Polski tylko 485 samolotów dotarło do celu, można było pozwolić na luksus tolerowania nerwów, przesądów, a nawet histerii.

W drobnych szczegółach, tu na dole, przed skokiem. Później, tam na górze, nie było na to ani czasu, ani miejsca.

Sucha zaprawa, od której rozpoczynało się w Małpim Gaju spadochroniarskie studia, pomyślana była tak, aby obok dobrej kondycji psychicznej i fizycznej oraz umiejętności poruszania się w obcym terenie nauczyć skoczka dwu prostych na pozór czynności: szybkiego wypadania z dziury w podłodze samolotu i bezpiecznego lądowania na ziemi. W pewnych typach samolotów i przy innych zadaniach bojowych spadochroniarze skaczą przez otwarte drzwi samolotu. W cichociemnych operacjach skakaliśmy przez dziurę w podłodze. Cała sztuka polegała na szybkim zsunięciu się w tę dziurę. Ćwiczyliśmy to dziesiątki razy w Małpim Gaju z poczciwej dziury w podłodze samolotu bez skrzydeł, ustawionego w hangarze nad wysypanym trocinami klepiskiem. Umiejętności spadania na ziemię uczyła nas bardzo złośliwa huśtawka. Niby zwyczajna, jakby nigdy nic. Gdy adept usiadł na niej pierwszy raz i dobrze się rozbujał, przypominały mu się dziecięce lata. Stojący obok instruktor rozmawia z nami na obojętny temat. Drobny ruch ręką i niespodziewanie odpięty delikwent ląduje w najmniej oczekiwanej pozycji. Ale po kilku takich sztuczkach nawet najbardziej przebiegły instruktor nie mógł nas zaskoczyć. Recepta na spadochronowe lądowanie na ziemi, zwłaszcza dla narciarzy, jest bardzo prosta: skakać miękko, nogi razem, na ugiętych kolanach, nie starać się ustać.

Po tym spadochronowym przedszkolu puścili nas na wieżę. Dziesięciopiętrowej wysokości stalowa konstrukcja zakończona platformą, sponad której wystaje ramię wyciągu – na nim zawieszony na lince spadochron rozpięty na obręczy. Jak parasol na deszczu. Skoczek gramoli się po schodach na wieżę, staje na platformie, zostaje przypięty do spadochronu i hop. Szybkość opadania taka jak przy prawdziwym skoku. To żaden wyczyn. Ale jeśli mi ktoś powie, że podczas pierwszego skoku z wieży się nie bał, że nie musiał się przełamać – to mu nie uwierzę. Stoję niby na balkonie, pode mną dziesięć pięter, ziemia i instruktor z głośnikiem, przez który podaje mi komendę: Go – skacz!

Wiem, że jestem mocno przypięty, że stalowa linka i spadochron utrzymają mnie, że przed chwilą ktoś skakał. Ale to wszystko tylko wiem. Muszę to sobie wytłumaczyć, muszę w to uwierzyć. A do tego jeszcze elegancki skok z wieży wymaga, by w chwili zeskoku nie trzymać się linek od spadochronu, ale z rękoma wzdłuż ciała, bezwładnie przechylić się w dziesięciopiętrową przestrzeń. Drugi skok i następne już były przyjemne.

Byłem ogromnie dumny, gdy mnie wyznaczono, bym zademonstrował pokazowy skok w obecności generała Sikorskiego, który przyjechał wizytować brygadę i Małpi Gaj.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek