Kategoria: Anglia 1941 - 42

Nauka jazdy


Jesienią 1940 roku cały korpus polski w Szkocji stał się wielką szkołą motoryzacji pod kierunkiem generała Tadeusza Kossakowskiego. Kto żyw, szedł na kursy jazdy. Pachniało to coraz bardziej prawdziwym wojskiem, a już na pewno prawdziwą benzyną. Ochotników na kurs było tylu, ilu ludzi w baterii. My jako zwiad baterii, a więc jej najbardziej lotny i ruchliwy człon, poszliśmy pierwsi.

Ciężko musiałem się napracować, zanim zostałem szczęśliwym posiadaczem „Tymczasowego pozwolenia na prowadzenie pojazdów mechanicznych nr 634″. Początek kursu był dla mnie fatalny.

– Kto umie prowadzić samochód? – zapytał na pierwszej zbiórce porucznik-instruktor.

Pomny na moją przedwojenną simkę, oświadczyłem, że umiem. Instruktor spojrzał na mnie z lekka zdziwiony i powtórzył pytanie, jakby dając mi szansę wycofania się. Gdy jednak podtrzymywałem nadal oświadczenie, powołując się na moje prawo jazdy, przyjął to do wiadomości.

– Zobaczymy – skomentował uprzejmie. Moja wiara we własne umiejętności kierowcy dotrwała do pierwszej górskiej serpentyny. Jak zwykle lało. Droga była wąska, stroma i śliska. A zamiast małego fiacika, do którego byłem przyzwyczajony, instruktor przekazał mi kierownicę pięciotonowej ciężarówki. To wcale nie takie proste ruszyć pod górę z ręcznego hamulca. Najpierw przy ruszaniu zgasł mi motor. Potem, gdy zbyt szybko odpuściłem hamulec, złośliwa ciężarówka zaczęła się cofać i zatrzymała się o kilka centymetrów od równie złośliwie stojącego drzewa. Porucznik ani drgnął. Siedział spokojnie, kontemplując górski krajobraz Szkocji. Po trzeciej próbie płynnego włączenia pierwszego biegu zrezygnowałem. Porucznik-instruktor był na tyle wspaniałomyślny, że nie kazał mi próbować dalej.

– Posiadanie cywilnego prawa jazdy – skomentował uprzejmie – w niczym nie przypomina umiejętności prowadzenia wojskowych pojazdów mechanicznych.

Po indywidualnym opanowaniu kierownicy wszelkich przydatnych w zmotoryzowanej artylerii pojazdów nastąpił wyższy kurs jazdy: poruszanie się zmotoryzowanej kolumny. Angielski sprzęt i polscy instruktorzy wyleczyli mnie z kompleksu „armaty wzór 97” o zaprzęgu konnym. Nie oszczędzano ani nas, ani sprzętu, ani nawet benzyny – mimo drastycznych wojennych ograniczeń – więc jeździliśmy, ile się tylko dało, w godzinach szkolenia i w czasie wolnym od zajęć, w dzień i w nocy, budząc zacnych mieszkańców okolicznych miasteczek łoskotem zmotoryzowanej

kolumny.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek