Kategoria: Anglia 1941 - 42

1. Dywizjon Artylerii Lekkiej w Szkocji

Z radością przeniosłem się do namiotów w Symington. To już pachniało wojskiem. Handel dusz i wstępne zabiegi organizacyjne były za nami. Nasz 1 Dywizjon Artylerii Lekkiej powoli zaczynał się przeobrażać z teoretycznej liczby w schemacie organizacyjnym na sztabowym biurku w zaczątek prawdziwej jednostki. Dostaliśmy nowe mundury. Podstawą battle dressu, angielskiego munduru z drugiej wojny światowej, który stał się później natchnieniem młodzieżowej mody, była krótka bluza i narciarskie luźne spodnie spinane u dołu szerokimi, parcianymi mankietami. Najwspanialszym wynalazkiem nowego munduru były kieszenie. 9 (słownie dziewięć) kieszeni, bez ani jednego widocznego guzika zewnętrznego, którego brak mógłby stać się utrapieniem podczas częstych apeli mundurowych.

W dywizjonie, w którym większość żołnierzy posiadała średnie i wyższe wykształcenie, byliśmy tak spragnieni drukowanego słowa, że każda nowa książka polska była natychmiast rozchwytywana. Bestsellerem był jednak nie Sienkiewicz, ale Mac Calum: Nauka angielskiego. Uczyliśmy się angielskiego wszyscy.

Ciągle jeszcze nie mieliśmy dział ani sprzętu motorowego. Ale, może właśnie dlatego, z tym większą skrupulatnością przestrzegaliśmy fasonów i aplikowanych na kredyt hierarchii.

Wobec nadmiaru czasu wyżywałem się w urządzaniu obozu. Harcerskie doświadczenia okazały się znacznie bardziej przydatne od umiejętności artyleryjskich. Namioty naszej 1 baterii, rozlokowane na zielonej łące opodal torów kolejowych, stały się wkrótce przedmiotem dumy nie tylko baterii, ale i mieszkańców sąsiedniego Biggar, „naszego” miasteczka.

Nasz dywizjon nie byłby pierwszym dywizjonem, a nasza bateria pierwszą baterią, gdybyśmy pierwsi w brygadzie nie wydali gazetki ściennej pt. „Obozowa Gazetka Artylerii”. Nieznajomość języka angielskiego wśród większości polskich żołnierzy, w początkowym okresie pobytu na Wyspie, brak jeszcze wówczas regularnej prasy polskiej, przy powszechnym zainteresowaniu losami wojny – stwarzały pilne zapotrzebowanie na drukowane słowo. Spora ilość wolnego czasu i niejeden wybitny dziennikarz w oddziałach liniowych wywołały urodzaj na gazetki, tygodniki i inne wydawnictwa żołnierskie w Szkocji.

Szybkość informacji, ponoć największa zaleta współczesnej prasy, zgubiła nas. W dniu wizyty prezydenta Raczkiewicza w naszym obozie umieściliśmy zawczasu nie tylko komunikat o pobycie dostojnego gościa, ale ozdobiliśmy go spreparowanym na wyrost cytatem z powitalnego meldunku naszego pułkownika. Nie przypadł jakoś do gustu autorowi. Gazetka przestała wychodzić.

W sierpniu 1940 roku dostaliśmy wreszcie działa i sprzęt motorowy i już na własnych kółkach pojechaliśmy na nasz odcinek. Obronę wschodniego wybrzeża Szkocji, na długości 200 kilometrów od Firth of Forth na południu do Montrose na północy, powierzono oddziałom polskim, w tym 1 Brygadzie Strzelców pod dowództwem generała Gustawa Paszkiewicza, w skład której wchodził nasz 1 Dywizjon Artylerii Lekkiej. „Polski” odcinek uważany był za najbardziej eksponowany w przypadku inwazji niemieckiej. Zawężenie Wyspy pomiędzy Firth of Forth a Firth of Clyde dawało szansę nieprzyjacielowi na szybkie przecięcie Wyspy, odcięcie baz północnych i opanowanie Glasgow. Rozległe piaszczyste plaże nadawały się do desantu.

Stacjonowaliśmy w St. Andrews, pięknym szkockim miasteczku, położonym na wschód od Glasgow, sławnym z najstarszego szkockiego uniwersytetu i z golfa.

Zabraliśmy się do przygotowań antyinwazyjnych z zapałem neofitów obrony Wyspy. Po kilku dniach nasz punkt obserwacyjny był nie tylko wzorowo umocniony i zamaskowany, ale został zaopatrzony we wszystkie, nawet najbardziej wyszukane komendy ogniowe oraz katalog sylwetek brytyjskich i nieprzyjacielskich jednostek floty wojennej, niezbędny do rozpoznania ewentualnych okrętów nieprzyjacielskich, biorących udział w desancie, tudzież kod rakiet alarmowych. Obsługa dział ustawionych w odległości kilometra w zaroślach nad rzeczką wyrwana z najtwardszego snu, z zamkniętymi oczami mogła wykonać najbardziej skomplikowaną zaporę ogniową.

Mierzyliśmy rozkład zajęć w dywizjonie częstotliwością radiowych komunikatów. Na tym jednak ograniczał się nasz udział w bitwie o Anglię. Tak upragnionej przeze mnie niemieckiej inwazji nie było. Najważniejszym wydarzeniem na naszym odcinku wybrzeża był nadal golf. Zazdrościłem serdecznie lotnikom i marynarzom polskim, którzy już weszli do akcji.

Na zbiórce baterii w St. Andrews zaczynałem patrzeć na moich sąsiadów w szeregu jak na przyszłych uczestników długiego, wspólnego marszu. Jaka była ta nasza pierwsza bateria 1 Dywizjonu Artylerii Lekkiej? Z kilkudziesięciu różnych wiekiem, pochodzeniem i wojennym bagażem ludzi zaczynał się powoli docierać zespół. Jeszcze nie prawdziwa wojskowa jednostka, bo bez wspólnych bojowych przeżyć, ale przecież już nie całkiem przypadkowy zlepek facetów czekających w ogonku po zupę czy podpisujących się kolejno na liście miesięcznego żołdu.

Od wyjścia z Warszawy nauczyliśmy się niemało. Obozy jenieckie, choć krótkotrwałe dla tych, którzy z nich w porę uciekli i zdążyli do Wielkiej Brytanii, katastrofa Francji – były bezlitosną lekcją. Podkopywały wiarę w formalne autorytety i regulaminy, uczyły zaradności i inicjatywy. Zaradność, inicjatywa i w razie potrzeby odwaga to dawało bilet jazdy na drodze z Warszawy, przez obozy jenieckie i Francję do Wojska Polskiego w Anglii.

Wojna na Wyspie była inna: łatwiejsza, bardziej uporządkowana. Mimo Bitwy o Anglię i bombardowań, mimo coraz groźniejszych sytuacji na Atlantyku i kolejnych zwycięstw Hitlera na innych frontach w St. Andrews dziewczyny i chłopcy w cynobrowych togach nadal jeździli na rowerach na wykłady uniwersyteckie, sklepy nie zmieniały godzin południowego wypoczynku, a członkowie Home Guardu wstępowali po dawnemu na popołudniowego drinka. Tyle że w mundurach. Golf rozgrywany niezmiennie, choć wśród lejów od bomb, stawał się cząstką składową mądrego systemu długotrwałej odporności.

Do dziś nie wiem, jaki był etatowy skład zmotoryzowanej baterii, ale ze zdjęcia, które mi się zachowało, wiem, że było nas wówczas w 1 baterii w St. Andrews co najmniej sześćdziesięciu czterech i jeden pies. A ściślej jedna czarna suka owczarek, siedząca podczas zdjęcia na moich kolanach.

Dowodził naszym dywizjonem podpułkownik Stefan Izdebski. Dowódcą baterii był major Karol Maresz.Jego zastępca, kapitan Dąbski-Nehrlich. Duszą baterii był „Dżul”, porucznik Bogdan Juliusz Piątkowski, oficer ogniowy 1 baterii.

Temperatura bojowa wzrosła w baterii znacznie, gdyśmy pojechali na północ Szkocji, na ostre strzelanie. Po powrocie do St. Andrews rozdano nam znaczki tożsamości. Przypominały plastikowe numerki do szatni, a miały ułatwić rozpoznanie zwłok. Każdy otrzymał i pokwitował uroczyście dwa takie „numerki” z wytłoczonym imieniem i nazwiskiem, stopniem, rokiem urodzenia i wyznaniem. Jeden do zawieszenia na szyi, drugi do noszenia na ręku jak bransoletka. To na wypadek, gdyby posiadacza numerka odnaleziono w częściach i trzeba go było składać – wyjaśnił na zbiórce ogniomistrz od „sortów mundurowych”. Każdy „numerek” składał się z dwóch łatwych do oddzielenia jednakowych części, zawierających wszystkie dane posiadacza. Jedna dla ewidencji w dywizjonie, druga chyba do odnotowania w niebie.

Po tej zaprawie zaczęliśmy znowu baczniej śledzić horyzont w oczekiwaniu inwazji. Wtajemniczeni podawali poufne wiadomości, że wkrótce pojedziemy do Afryki wesprzeć alianckie oddziały.

Wielka lekcja geografii, którą rozpoczął Hitler, trwała nadal. Mapa Europy już nie wystarczała. We wrześniu 1940 roku Włosi rozpoczęli inwazję w Egipcie. Włochy zaatakowały Grecję. Inicjatywa i sukcesy militarne były po tamtej stronie.

W nocy 14 listopada wielki rajd niemieckich bombowców nad Coventry pozostawił zamiast śródmieścia kupę dymiących ruin. Padła słynna gotycka katedra.

Życie garnizonowe w poczciwym St. Andrews zaczynało się stabilizować. Chór oficerski śpiewał coraz więcej szkockich piosenek, organizowano teatr amatorski. W dywizjonie działała podchorążówka. Widać było wyraźnie, że zanosi się na dłuższy pobyt w Szkocji.

Gwiazdka 1940 roku przyniosła liczne dowody serdecznej pamięci naszych szkockich przyjaciół i znajomych. Zgodnie z brytyjskim obyczajem dostaliśmy wiele specjalnie dla nas po polsku wydrukowanych życzeń: od burmistrza Glasgow, od Church of Scotland, od mieszkańców hrabstwa Fife, od Lady Warrender, inicjatorki kantyn dla polskich żołnierzy. W tej sympatycznej modzie rozsyłania życzeń nasz dywizjon nie pozostał w tyle.

Wydrukowaliśmy i my piękne życzenia dywizjonowe. Starszy kanonier Mars, z cywila utalentowany malarz, wymalował góralskiego turonia, na okładce umieściliśmy zaprojektowaną przeze mnie odznakę naszego dywizjonu, wzorowaną na odznace Royal Artillery: antyczne działo, pod nim na wstędze napis „l Dyon Artylerii Lekkiej”, a ponad działem Orzeł Biały i napis: „Wrócimy”.

Święta Bożego Narodzenia w Szkocji 1940 roku spędziłem na służbie w drewnianym baraku, na stanowisku ogniowym baterii. Chciałem być sam.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek