Kategoria: Okupacja w Warszawie

„Żmijewski”, „Blikle”, „Franaszek”

Przydatność architektów do roboty fałszywych dokumentów sprawdzona u „Gajewskiego” zadecydowała o tym, że i trzy następne nasze pracownie – „Żmijewski”, „Blikle” i „Franaszek” – miały architektoniczną obsadę.

Latem 1942 roku wystartował „Żmijewski”. Prowadził tę pracownię Andrzej Strachocki z żoną Danutą – „Małgorzatą”. Z Andrzejem skontaktowała mnie pani Maria Strońska, szef Wydziału Łączności. Nie było to co prawda „po linii jej służbowych obowiązków”, ale była od lat zaprzyjaźniona z rodziną Strachockich, Andrzeja znała od dziecka. Wiedziała, że świetnie rysuje i że od dłuższego czasu molestował ją o kontakt z „legalizacją”. Nie potrzebowałem go werbować do organizacji. On i cała jego rodzina byli już w ZWZ-AK. Ojciec – sławny aktor, zatrudniony oficjalnie jako barman w barze „Flips” (jednej ze skrzynek wywiadu), matka – w komórce łączności któregoś z naszych wydziałów, brat – w partyzantce w lesie. Andrzej do roboty w pracowni fałszywych dokumentów zapalił się od razu. Próbki, które mu dałem do zrobienia: skopiowanie na kalce kilku wierszy drukowanego tekstu, i podpisy na metrykach – były formalnością.

Pracownia mieściła się w różnych przydzielanych nam lokalach: w mieszkaniu państwa Grzybowskich – Ludna 9, w mieszkaniu łączniczki „Sławy” – Zajęcza 8, by po kolejnych zagrożeniach i przeprowadzkach osiąść na dłużej w mieszkaniu Strachockich na Saskiej Kępie.

Oprócz typowych dokumentów, o których Strachocki-artysta wyrażał się z politowaniem jako o „fałszerskiej masówce”, jego specjalnością były szczególnie trudne roboty, wymagające talentu rysunkowego i znakomitej precyzji: linoryty pieczęci, kopie druków w skali 1:1 wykonywane na transparencie, „flancowanie”, to jest wstawianie nowych fotografii do zdobytych autentycznych legitymacji. Ciekawe, „Żmijewski”, autor setek fałszywych dokumentów, sprawdzonych w niejednej kontroli, sam nie używał ich nigdy. – Bałem się. Wiedziałem najlepiej, jak to się robi.

Nasza kolejna „architektoniczna” pracownia fałszywych dokumentów „Blikle” swój kryptonim zapożyczyła od sławnej firmy z Nowego Światu. Prowadził ją Zygmunt Skrobański – „Blikle”, student architektury, wraz z żoną Krystyną Woyzbun-Skrobańską – „Katarzyną”. Krystyna od roku 1941 była łączniczką poczty głównej ZWZ-AK w komórce kierowanej przez Halinę Czarnocką i tam została zaprzysiężona. Do naszej roboty włączyli się oboje w maju 1943 roku.

Pracownia „Blikle” mieściła się w służbowym mieszkaniu przy ulicy Tamka 14. Skrobańscy mieszkali w pracowni, co w przypadku dekonspiracji potęgowało niebezpieczeństwo, ale na co dzień – przy odwadze i skrupulatności zatrudnionych – było wygodne, pozwalało na pracę w dowolnych godzinach, bez kłopotliwych zabiegów maskujących.

Ograniczona pojemność skrytki podłogowej oraz ograniczona ilość maszyn do pisania, tak, by nie wzbudziły podejrzeń w prywatnym mieszkaniu, zawężały asortyment fałszywych dokumentów, w których specjalizował się nasz „Blikle”. Metryki urodzenia, kenkarty, nocne przepustki, karty pracy, Durchlasscheiny, legitymacje i przepustki kolejowe – były w powszechnym użyciu i często je u nas zamawiano. Produkcja tej pracowni odznaczała się nie tylko precyzją, ale – jeśli tak można powiedzieć o fałszywych dokumentach – swoistą elegancją. Wpisywane do dokumentów dane personalne, pisane na maszynie zaświadczenia, nawet korespondencja wewnętrzna – na skrawkach żółtej przebitkowej bibułki – miały dzięki zamiłowaniom i talentom „Bliklego” nienaganny układ graficzny. Żona „Bliklego” wyspecjalizowała się w fałszowaniu podpisów. Nie w ich wiernym kopiowaniu – co jest powszechnym błędem amatorów i adeptów rzemiosła – ale w swobodnym powtarzaniu, cechującym najlepszych specjalistów.

Sam „Blikle” – grafik, wyżywał się w dokumentach nietypowych, jak na przykład Techniczna instrukcja wywiadowcza (TIW) i -najmniej być może spodziewane w naszym fachu – życzenia świąteczne.

TIW opracowana została przez Biuro Studiów dla ułatwienia prac wywiadowczych w terenie. Na osiemdziesięciu stronach tekstu i rysunków podawała zasady prowadzenia rozpoznania i sporządzania meldunków oraz dane techniczne samolotów, okrętów wojennych, artylerii i czołgów, transportów wojsk oraz prac fortyfikacyjnych. Dostaliśmy TIW do obróbki technicznej i z własnej inicjatywy uzupełnialiśmy ją „dodatkiem Nr l”, oddzielnym małym zeszycikiem pt. Instrukcja dla zdobywania wiadomości o dokumentach legalizacyjnych.

Życzenia świąteczne – na Wielkanoc i na Boże Narodzenie. Rozsyłaliśmy je do wszystkich osób zatrudnionych w „Agatonie” oraz do innych wydziałów wywiadu i zaprzyjaźnionych komórek AK. A że byliśmy szanującą się oficyną wydawniczą, więc dbaliśmy, by nasze życzenia miały odpowiedni poziom artystyczny. Wysyłaliśmy je z zaleceniem natychmiastowego zniszczenia po przeczytaniu. Nie wszyscy adresaci przestrzegali naszych zaleceń, bo w kilka lat po wojnie „Hanka” (Czesława Ostrowska), nasza łączniczka, podarowała mi trzy oryginalne życzenia świąteczne „Agatona”.

Ostatnia z czterech pracowni fałszywych dokumentów o architektonicznej obsadzie to „Franaszek”. Prowadził ją inżynier architekt Czesław Wegner – „Bartek”, mój przyjaciel i szef z przedwojennej pracowni Pniewskiego. Dzięki protekcji do pana Van der Veide, życzliwego dla Polaków Holendra, dyrektora warszawskiej fabryki Philipsa, został tam zatrudniony na nocnej zmianie. Jako kalkulator miał dostęp do wielu działów fabryki, a jego autentyczny Nachtausweis służył nam jako aktualny wzór.

Tadeusz Pfeiffer, ówczesny dyrektor fabryki Franaszka, mój przyjaciel jeszcze z dziecinnych lat, zgodził się zatrudnić „Bartka” dodatkowo w fabryce na Wolskiej jako technika i ułatwić mu naszą robotę. Franaszek – papiery, Philips – precyzyjne narzędzia. To właśnie nam było potrzebne. Tak ustawiony „Bartek” wyspecjalizował się w produkcji i dostosowywaniu papierów potrzebnych nam do druku fałszywych dokumentów. Od Philipsa wynosił barwniki i narzędzia, a przy okazji także i lampy radiowe, produkowane tam dla łodzi podwodnych. Łakomy kęsek dla Biura Studiów wywiadu i dla naszych komórek radiowych.

U Franaszka na Wolskiej (obecnie „Foton” – Wolska 43), w laboratorium, w drukarni, na kalandrach – powstało wiele potrzebnych nam papierów o odpowiednim kolorze, gramaturze, a nawet i znaku wodnym. Dwa z nich, bardzo trudne do podrobienia, były nam szczególnie potrzebne. „Kolorowy” Durchlasschein i legitymacja SD (Sicherheitsdienst – Kontrwywiad SS).

Durchlasschein – przepustka zagraniczna, była podstawowym dokumentem upoważniającym do przekraczania granic podbitych krajów Europy. Niezbędny dokument dla kurierów i dla penetracji wywiadowczej. Początkowo stosowany „zielony Durch”, którego fałszywą edycję wypuściliśmy już; dawno, a później uzyskaliśmy także i oryginalne egzemplarze, był tak powszechnie podrabiany, że Niemcy zmuszeni byli do wprowadzenia nowego typu przepustki. Przez kontrwywiad dostaliśmy okólnik gestapo zapowiadający wprowadzenie nowego dokumentu. Zapewniał, że „ze względów technicznych nowa przepustka jest «niepodrabialna», zasługuje na pełne zaufanie i ułatwi organom policji ich trudną i odpowiedzialną pracę. Heil Hitler!”

Wkrótce otrzymaliśmy zapowiedziany dokument: W pełni zasługiwał na zaufanie gestapo. Drukowany gotycką czcionką na cienkim białym papierze z wodnym znakiem, z trójbarwnym, „tęczowym” giloszem w tle, każdy egzemplarz numerowany specjalnym numeratorem. Zapowiadało się fatalnie. Zakup oryginalnych blankietów drukowanych w Rzeszy był bardzo trudny, a nawet gdyby udało się zdobyć kilka egzemplarzy, to wobec ich numerowania należałoby się obawiać prowokacji gestapo.

Legitymacja SD potrzebna dla naszego kontrwywiadu drukowana była w berlińskim więzieniu Moabit na ciemnoszarej ceracie. Podstawową trudność przy fałszowaniu obu tych dokumentów sprawiało uzyskanie papieru z wodnym znakiem i ceraty. „Ambas”, nasz spec drukarski, kiwał smętnie głową:
– Nie damy rady.
A jednak daliśmy. Wyprodukowaliśmy papier i ceratę u Franaszka. „Bartek” próbował, nie udawało się. Ponawiał próby wielokrotnie, nie wychodziło. Zawziął się. Był uparty i dociekliwy. Wiedział, że te dwa dokumenty są nam bardzo potrzebne, że mamy daleko zaawansowane prace nad wykonaniem klisz drukarskich, że wszystko zależy teraz od papieru i tej cholernej ceraty.

Długi był łańcuch ludzi, którzy mu w tym pomogli. Inżynier, kierownik laboratorium u Franaszka, współdziałający z nami, z którym „Bartek” omawiał i uzgadniał metody produkcji. Starszy pan w zaprzyjaźnionym sklepie firmy „J. Dziewulski” na Marszałkowskiej, który dostarczał mu cierpliwie próbki papieru o odpowiednim odcieniu i gramaturze. Przekupka na Kercelaku, sprzedająca kradzioną niemiecką bieliznę wojskową, której płótno miało splot zbliżony do szarej ceraty z Moabitu. Chemigraf, który wytrawił na blasze rysunek wodnego znaku, i szlifierz u Philipsa, który tę blachę polerował udając, że wierzy, że to do wytłaczania „sztucznej skóry”. Szef lakierni, który z „Bartkiem” dobierał kolor szarego lakieru, robotnik z narzędziowni, który wykonał precyzyjną łopatkę-tygiel, zaprojektowaną przez „Bartka” do rozprowadzania lakieru na uprzednio ufarbowanym płótnie imitującym ceratę. Majster od Franaszka, który na prasach tłoczył papier, a później glansował go na kalandrach.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek