Kategoria: Okupacja w Warszawie

Początek roboty

Wyobrażałem sobie, że dostanę przydział organizacyjny i robotę nazajutrz po zameldowaniu się w Warszawie, a tymczasem od kilku dni czekałem bezczynnie. Moje natarczywe nalegania o kontakt z właściwą komórką „ciotka Antosia” zbywała lakonicznym – nie nudź, czytaj gazety, zdążysz. Miałem do niej o to żal. Niesłusznie. Wiosną 1942 roku wywiad AK przeżywał kolejną falę wpadek i aresztowań. Kontakty były pozrywane. Z trudem nawiązywano łączność. Uczyłem się okupacyjnej Warszawy. Z chodzenia po mieście, z lektury szmatławca, z gazetek, których dostarczał mi mój gospodarz. Mijani na ulicy żandarmi już nie robili na mnie wrażenia i – co było znacznie ważniejsze – ja na nich również. Już przestałem się bać, a jeszcze nie miałem okazji sprawdzić, jak się zachowam wobec niebezpieczeństwa.

Czekałem na przydział. Wszystko jedno jaki, byle prędko.

Dostałem wreszcie kontakt. Szczupła, przystojna, czarnowłosa dziewczyna o śmiejących się oczach. Podczas pierwszego z nią spotkania w mieszkaniu na Powiślu patrzyłem na nią jak urzeczony. Była pierwszą osobą z legendarnego wywiadu AK, którą spotkałem. Na przekór mej egzaltowanej wyobraźni wyglądała całkiem zwyczajnie. Trudno było rozpoznać w tej pogodnej, młodej dziewczynie – szefa łączności „Straganu”, Wywiadu Ofensywnego AK.

Podczas kilku pierwszych spotkań wiedziałem o niej tylko, że nazywa się „Wanda” (Wanda Ossowska), że chodzi w granatowym palcie, jest bardzo punktualna i że chwilowo nie ma dla mnie nic do roboty. Po latach wypomina mi, że mówiłem na nią „babsko”. – O, już babsko przyszło!

Próbowałem „suchej zaprawy”. Pierwszą okazją była praktyczna powtórka ćwiczeń porucznika Kobusa z otwierania zamków, w której przypadła mi rola skromnego asystenta. Przez „Jarmę” – „Maćka”dowiedzieliśmy się o wpadce jednego z naszych lokali na Polnej, w którym znajdowała się skrytka podłogowa z ważnymi materiałami. Trzeba było dostać się do zamkniętego na klucz mieszkania, odnaleźć i otworzyć skrytkę i wynieść jej zawartość. Z wstępnego rozpoznania wynikało, że gestapo jeszcze tam nie było. Ale mogło być w każdej chwili. Nie wiadomo było, czy dom nie jest obserwowany.

– A może byśmy tak spróbowali? Uzyskaliśmy zgodę na tę robotę, adres lokalu, opis skrytki i sposobu jej otwierania oraz kogoś do pomocy. Kolega z komórki specjalnej kontrwywiadu, z zawodu włamywacz. Uzgodniliśmy we trójkę plan działania, rozpoznaliśmy teren.

– Dajcie mi tylko obejrzeć ten zamek w drzwiach – prosił kolega-ekspert. Poszliśmy. Ani przed domem, ani na klatce schodowej nikogo podejrzanego nie zauważyliśmy. Po drugiej stronie ulicy była pusta przestrzeń Pola Mokotowskiego, co wykluczało możliwość obserwacji z domu naprzeciwko. Kolega-ekspert okazał się prawdziwym artystą w swym fachu. Ubezpieczałem go o dwa piętra niżej. Już po chwili zaprosił nas do otwartego mieszkania. Więcej czasu zabrało nam odnalezienie skrytki, choć wiedzieliśmy, w którym pokoju mamy jej szukać. Była pełna.

Drugą wprawkę – tym razem z dziedziny mych fałszerskich umiejętności – zawdzięczam „Wandzie”. Dziwnym trafem mój pierwszy fałszerski zabieg wykonany po skoku wiąże się z Matką Boską Częstochowską. Podczas jednego ze spotkań dostałem od „Wandy” – na szczęście – kartę pocztową z reprodukcją Częstochowskiej Madonny. Mam ją do dziś. Na odwrocie okrągła czerwona pieczęć: „Jasna Góra 27 lipca 1941 – Klasztor OO. Paulinów”.

Pokusa była zbyt silna. Obok autentycznej odbiłem własnoręcznie drugą pieczęć. Tylko kolor wypadł nieco ciemniejszy. Do dziś bardzo jestem dumny z tej jedynej „idealistycznej” pieczęci w mej fałszerskiej karierze. Przyniosła mi szczęście.

Nie omieszkałem pochwalić się moim dziełem przed „Wandą”. Może to zadecydowało o mojej następnej robocie. Dostałem do przedłużenia legitymację Ostbahn jednego z naszych „kolejarzy”. Od mojej pieczątki mogło zależeć jego życie.

Okres aklimatyzacji, sucha zaprawa i wyczekiwanie skończyły się, gdy przez „Wandę” zostałem wezwany na spotkanie z szefem. Elegancki szczupły pan, o suchej pociągłej twarzy i siwiejących włosach zaczesanych do tyłu. Szef II Oddziału (Wywiadu) Sztabu AK „Dzięcioł” – jak się dowiedziałem z powojennej lektury – podpułkownik Marian Drobik.

Byłem pierwszym skoczkiem ze Szkoły Oficerów Wywiadu w Londynie, z którym rozmawiał. Wypytywał o program szkolenia, ilość kandydatów na zrzut do kraju, stosunki londyńskie. Nie krył żalu, że w Londynie nie doceniają trudności i niebezpieczeństwa służby wywiadowczej w kraju, że pomoc Londynu jest niedostateczna.
– Daleko są od nas.
Gdy próbowałem oponować, podając jako jeden z argumentów choćby nasz skok, przytakiwał bez przekonania.
– Zobaczymy, co wy tu u nas w kraju będziecie warci.

Choć w czasie tego pierwszego spotkania „Dzięcioł” wydał mi się ostry, niemal opryskliwy, byłem po jego stronie. Czułem, że dyskutował nie ze mną, może nawet i nie z Londynem, ale ze zmęczeniem, niebezpieczeństwem, odpowiedzialnością za ciągłe wpadki i aresztowania.

Liczył na nasze wyszkolenie techniczne, którego bardzo potrzebował. Ustalił mój przydział i zakres roboty. Miałem dużo satysfakcji i jeszcze więcej emocji, gdy mi powierzył organizację i kierownictwo Wydziału Legalizacji i Techniki.

Dotychczas Oddział II nie posiadał takiej komórki, a potrzebował jej pilnie. W zakresie legalizacji, to znaczy fałszywych dokumentów, wywiad był obsługiwany przez centralną komórkę legalizacyjną „Park”. Doskonale zorganizowany i rozbudowany „Park”, przeciążony robotą, nie mógł sprostać trudnym i zawsze pilnym zapotrzebowaniom wywiadu.

„Dzięcioł” nie taił przede mną niebezpieczeństwa naszej służby. Ostatnio były liczne wpadki i aresztowania, niektóre komórki i siatki terenowe trzeba było montować od nowa. Określił główne zadania wydziału, który miałem zorganizować.

– Fałszywe dokumenty – zdobywanie, własna produkcja, wystawianie – zapewniające bezpieczeństwo i możność swobodnego poruszania się.
– Gdzie?
– Po Warszawie w dzień i w nocy, podczas łapanek i rewizji, po GG, a jeśli trzeba, to i po całej podbitej Europie.
– Skrytki do przechowywania trefnych materiałów i broni w lokalach, do przewożenia i przenoszenia, do przesyłania poczty.
– Raz na miesiąc wysyłamy pocztę do Londynu. Będziecie ją pakowali – dodał, uprzedzając moje pytanie.
– Szkolenie ludzi w technice wywiadu. Proste szyfry i atramenty sympatyczne. Takie na przykład, żeby się mogli nimi posługiwać kolejarze.

Nie obiecywał pomocy. Radził liczyć na własne siły. Wyjaśnił mi schemat organizacyjny i kryptonimy komórek, z którymi będę współpracował, oraz zasady funkcjonowania poczty. Dał mi kontakt na „Górskiego”, mojego bezpośredniego przełożonego, szefa „Straganu”, Wywiadu Ofensywnego.

– Wasz kryptonim „198” – „Kucharski”.
– Kiedy mam zacząć?
– Jak najprędzej. Łączność obowiązuje od jutra przez „Stragan”. Wasze życzenia?
Nie zgłosiłem żadnych. Byłoby ich zbyt wiele.
– Jak będziecie już gotowi, meldujcie pocztą. Meldujcie jak najprędzej.

Robota rozkręcała się powoli. Choć nie zdawałem sobie sprawy z zasięgu wywiadu AK i jego potrzeb legalizacyjnych, czułem, że jest ich bardzo dużo. A tymczasem sam robiłem niewiele. Dostałem lokal i łączniczkę. To już było coś. Lokal był na poddaszu na Krakowskim Przedmieściu przy Miodowej. Okno wychodziło na Św. Annę. Łączniczka miała pseudonim „Sława” – Janina Szybińska. Gładko uczesana, blada, o mocno nieraz podkrążonych oczach. Kaszlała długo i często. – Jak mnie żandarmi zatrzymają w łapance i legitymują – tłumaczyła mi, nadrabiając miną – zaraz zaczynam kasłać. Pomaga doskonale. Gdy ją po kilku miesiącach namawiałem na urlop i leczenie czy choćby wyspanie się i najedzenie, odmawiała. Nieśmiała wobec ludzi pchających się do tramwaju, odważna i spokojna wobec legitymujących ją żandarmów. Aresztowana w ulicznej łapance została wywieziona do Oświęcimia, który szczęśliwie przeżyła.

Nosiła szare, wiatrem podszyte paletko i dużą torbę, w której podwójnym dnie przenosiła pocztę. Taka torba stanowiła niemal etatowe wyposażenie łączniczek naszego Oddziału. Produkowała je jakaś nasza komórka i szczodrze zaopatrywała w nie łączniczki. Po pewnym czasie nauczyłem się rozpoznawać „konspiracyjne” torby i spotkawszy na ulicy, w tramwaju czy w sklepie znajomą torbę sprawdzałem, czy właścicielka „pasuje” do niej. Ponieważ gestapo mogło znać konspiracyjne torby równie dobrze jak ja, już wkrótce mogliśmy – dzięki pracowni „Pakulski” – zaopatrywać nasze łączniczki w inny model torby lub całkiem inne opakowania dla konspiracyjnej poczty.
Robota, jaką miałem w tym początkowym okresie, choć potrzebna, wydała mi się nudna. Byłem „skrzynką pocztową”. Pośredniczyłem w zamawianiu fałszywych dokumentów pomiędzy naszymi wydziałami a „Parkiem”. Byłem jeszcze na marginesie spraw wywiadu. Zazdrościłem „Parkowi” ich możliwości technicznych.

Ausweisy i inne dokumenty dostawałem od naszych komórek wywiadowczych rzadko. Ludzie widocznie nie mieli jeszcze do nas zaufania. Bali się ujawniać, przesyłając nam własne dokumenty. Jeśli nazwisko i adres były fałszywe, fotografia właściciela – była prawdziwa.

Przekazywanie do „Parku” zamówień i odbiór wykonanych tam dokumentów – choć wyznaczało mi chwilowo bardzo poślednią rolę – miało tę zaletę, że pozwalało na stopniowe opanowanie zadań legalizacyjnych i uczyło dobrej roboty, w której celował „Park”.

Stopniowo dostawałem blankiety i wzory najprostszych dokumentów. Robota stawała się bardziej samodzielna i ciekawsza. Dzięki naszej siatce kolejowej uzyskałem oryginalne blankiety legitymacji kolejowych Ostbahn i różnokolorowe znaczki, które naklejało się co kwartał na odwrocie legitymacji, przedłużając jej ważność. Nawet stare, już nieaktualne znaczki były bardzo przydatne. Naklejanie ich i odpowiednie podniszczenie legitymacji – wcale niełatwy zabieg, wymagający dużo cierpliwości – stwarzało pozory, że jest to legitymacja stara, już niejednokrotnie kontrolowana, automatycznie wzbudzająca u sprawdzającego mniej podejrzeń. Z dumą zawiadomiłem „Park”, że jeśli mają jakieś kłopoty z legitymacjami Ostbahn (były powszechnie używane, gdyż ułatwiały przejazdy koleją i chroniły przed wywózką do Rzeszy) – to „198” może im pomóc!

Moją specjalnością stały się również metryki urodzenia. Poważnym wzmocnieniem fałszywych dokumentów osobistych było posiadanie „prawdziwego” zameldowania. To znaczy takiego, które w przypadku sprawdzenia miało pokrycie w ewidencji ludności. Dzięki ludziom w Wydziale Ewidencji Zarządu Miejskiego, współpracującym z AK, istniała do dyspozycji organizacji pewna ilość „martwych dusz”.

Żeby wejść w skórę takiego legalnego poprzednika, trzeba było – poza ogólną zgodnością danych personalnych – mieć odpowiednio dostosowany odcinek meldunkowy i metrykę urodzenia. Imię, nazwisko i datę urodzenia dziedziczyło się po poprzedniku, odcinek meldunkowy załatwiali nasi ludzie w Wydziale Ewidencji, metrykę trzeba było dorobić. Żeby utrudnić sprawdzenie, były to z reguły metryki spoza Warszawy.

Ja sam, dzięki „ciotkom”,, zaraz po skoku wszedłem w skórę i dokumenty pana Stanisława Wszuckiego ( nawet imię się zgadzało!) urodzonego w roku 1912 w Wilnie, zamieszkałego od dawna w Warszawie. Odpowiednio podbudowany kompletem fałszywych legitymacji i kartą pracy przeprowadził mnie pan Wszucki skutecznie przez dwie łapanki.

Dostałem sporo różnych metryk in blanco z „Parku”, uzupełniłem kolekcję blankietów i pieczęci własnym przemysłem i aplikowałem je z powodzeniem. Podpisywałem proboszczów rozlicznych prowincjonalnych parafii, a nawet – obawiam się – że przysporzyłem im kilku świętych patronów, komponując okrągłe pieczęci. Najwięcej trudności miałem z wpisywaniem łacińskiego tekstu na formularze drukowane w tym języku. Łaciny nie uczono nas w Szkole Wywiadu, a z mojej szkolnej łaciny pozostało mi w pamięci „Exegi monumentum…” i kilka przysłów. Całkiem nieprzydatnych do fałszowania metryk. Chodziłem na korektę do zaprzyjaźnionego księdza w kościele Św. Anny. Pomagał mi chętnie i z góry obiecał rozgrzeszenie za wszystkie fałszerstwa.

Na spotkaniach z „Górskim”, szefem „Straganu”, meldowałem o moich potrzebach legalizacyjnych: fachowcy od produkcji fałszywych dokumentów, blankiety, pieczęcie. Szef obiecywał skontaktować mnie z ludźmi z naszego Oddziału, pracującymi w tej branży, to jest z komórką „Bradla” – Kazimierza Leskiego, ale szło to opornie. Poszczególne komórki niechętnie ujawniały swoje „chody”. Każda wpadka i skompromitowanie fałszywych dokumentów stwarzały zagrożenie dla ich posiadaczy i dla źródeł zaopatrzenia.

Wobec stale wzrastającego zapotrzebowania musiałem rozbudować mój chwilowo dwuosobowy wydział. Nie wiedziałem, gdzie szukać ludzi do takiej roboty. Kwalifikacje niezbędne w fałszerskim rzemiośle nie mieściły się w żadnym ze znanych mi i dostępnych zawodów. Postanowiłem rozejrzeć się wśród znajomych. Jak szybko się zorientowałem, większość z nich była w organizacji.

Pierwszą osobą, której zaproponowałem współpracę, był Jan Wojtowicz – „Wojtek”, znajomy sprzed wojny, chemik, fotograf-amator. Zaproponowałem mu współpracę w organizowaniu pracowni fałszywych dokumentów. Liczyłem, że moje wyszkolenie londyńskie i umiejętności kreślarskie uzupełnione jego chemią i zamiłowaniem do foto pozwolą na rozkręcenie roboty.
Drugim był Leon Putowski – „Pakulski”, do którego trafiłem przez jego brata Stefana, architekta. Zaproponowałem mu zorganizowanie pracowni technicznej.

Siedzieliśmy w warsztacie stolarskim na Chłodnej 5. Wśród narzędzi, suszących się desek, odnawianych mebli i rupieci. W pewnej chwili „Pakulski” znikł w jakimś zakamarku, z którego przyniósł kawałek drewna, niczym na pozór nie różniący się od wielu podobnych zalegających stolarnię.
– Przyjrzyj mu się.
A gdy nic szczególnego nie zauważyłem, wydobył z drewna-skrytki aparacik radiowy własnej roboty.
– Słychać Londyn doskonale – dodał z fałszywą skromnością. Wiedziałem, że połknął haczyk.

Wybór okazał się znakomity. „Wojtek” i „Pakulski” – pierwsi, których osobiście zaangażowałem do naszego wydziału, wnieśli do roboty nie tylko odwagę i zimną krew, ale równie cenną pomysłowość i wytrwałość. Razem przeszliśmy obok niejednej wpadki, przez niejedno zagrożenie. Razem z lokalu „Pakulskiego” przy Chłodnej 5 wyszliśmy 1 sierpnia 1944 roku na zbiórkę batalionu na cmentarzu Ewangelickim.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek