Kategoria: Okupacja w Warszawie

Ostatnie dni okupacji

23 lipca 1944 roku staliśmy z „Krystyną” w milczącym tłumie na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Patrzyliśmy z satysfakcją i z pogardą.

Niemcy uciekali. Nie cywilne władze i volksdeutsche, chyłkiem, po nocy, ładujący ukradziony dobytek na ciężarówki, ale wojsko niemieckie, jawnie, w biały dzień! Szeroką jezdnią Alei Jerozolimskich ciągnął nieprzerwanie, od wielu godzin, sznur wojskowych pojazdów i sprzętu, ciężarówek i wszelkiego autoramentu pojazdów konnych: furgonów, bryczek, wozów drabiniastych. Zrezygnowani kierowcy nie usiłowali wyprzedzać konnych pojazdów, ciągniętych przez wychudzone szkapy w dziwnych uprzężach. Nieliczne, zwarte oddziały i tłum zmęczonych, brudnych, nieogolonych żołnierzy. Szli zza Wisły, na zachód, w kierunku Woli i Ochoty. Gorąco było. Szli w rozpiętych mundurach, z gołymi głowami, z karabinami, trzymanymi niedbale za lufę, lub bez broni. Wolno, noga za nogą, przystając co chwila. Przysiadali na skraju chodnika, odpoczywali i szli dalej. Nie patrzyli nam w oczy. Długo czekaliśmy na taki widok.

Wierzyliśmy w zwycięski koniec wojny. Mimo okrucieństw i śmierci dookoła, mimo codziennego terroru, łapanek i egzekucji publicznych, na przekór niemieckiej propagandzie, każdy Polak w Warszawie wierzył, że wojnę wygramy. Nie tylko wierzył, ale po swojemu wiedział.

Przeżywaliśmy dni radości, satysfakcji i dumy. Z odległych bitew i bohaterskich akcji rozgrywanych za rogiem, na sąsiedniej ulicy: odbicie więźniów pod Arsenałem, granaty rzucone do Café Clubu, zdobycie stu milionów złotych przewożonych z banku, zamach na Kutscherę. Potwierdzały je egzekucje publiczne i nowe listy zakładników. To była cena wojny, jaką prowadziliśmy z okrutnym wrogiem. Ale Niemcy nie mogli już mordować w Warszawie bezkarnie, bali się.

Częstsze jednak były dni grozy i bezsilności. Gdy aresztowania obejmowały najbliższych. Gdy zza murów getta dochodziły odgłosy strzałów, a ponad miastem stał słup dymu. Gdy nadchodziły wiadomości o nowych egzekucjach w Palmirach i w ruinach getta, o śmierci kogoś z bliskich w Oświęcimiu.

Okupacja hitlerowska nie spadła na mnie. Sam ją sobie wybrałem, gdy w Szkocji na pytanie siwowłosego pułkownika odpowiedziałem „tak”, a w rok później szedłem ulicą Marszałkowską. Było mi przez to łatwiej niż tym, którzy nie mieli prawa takiego wyboru. Miałem satysfakcję, że „sam sobie byłem winien”. Od razu na starcie napotkałem zorganizowane Podziemie walczące z okupantem, uzyskałem możność aktywnego udziału w walce. Od pierwszego września 1939 roku, gdziekolwiek byłem, wiedziałem, że dla nas Polaków wojna toczy się o sprawy osobiste każdego z nas i o najważniejsze ludzkie sprawy. Nie próbowałem ich sobie formułować, bo każda taka próba, nawet wobec samego siebie, byłaby nieudolna, zbyt patetyczna. Sformułował mi je mój przyjaciel – dowódca, gdy na chwilę przed skokiem krzyknął mi na drogę:
– Zachciało ci się Polski, gówniarzu!

Ostatni tydzień przed Powstaniem. Nikt z nas nie wiedział przecież, że to właśnie ten tydzień będzie ostatnim, ale czuliśmy w Warszawie, że to nie jest jeszcze jeden zwykły, kolejny tydzień okupacji. 23 lipca oglądaliśmy ucieczkę Niemców. 25 lipca oddziały AK zostały postawione w stan alarmu.

Nie należeliśmy do oddziałów liniowych, objętych szkoleniem bojowym i planem mobilizacji, ale nie wyobrażałem sobie, żebyśmy mogli nie wziąć udziału w Powstaniu. Z „Agatona” mogliśmy wystawić bez trudu kilkunastoosobowy pluton. Wystąpiłem do pułkownika „Makarego” z prośbą o przydział bojowy. Zgodził się i załatwił nam przydział do batalionu majora „Okonia”. Dostaliśmy przydział, ale nie dostaliśmy broni. Poza kilku pistoletami i granatami, które stanowiły ubezpieczenie pracowni, i kilku „prywatnymi” pistoletami – nie mieliśmy nic więcej. Ani jednego karabinu, ani jednego pistoletu maszynowego. Liczyłem, że to, co posiadamy, to tylko pierwszy rzut, który musi nam zapewnić dojście – w razie potrzeby z bronią w ręku – na miejsce zbiórki o godzinie „W”, wystarczyć na pierwsze godziny walki, że później dostaniemy „właściwą broń” i amunicję. Tymczasem staraliśmy się dozbroić na własną rękę.

W ciągu czerwca i lipca 1944 roku zakupiliśmy dziewięć pistoletów, w tym dwa wisy i trzy parabellum oraz ponad tysiąc sztuk amunicji. Wreszcie dzięki „Witkowi” (Witoldowi Ambrożewiczowi) uzyskaliśmy skarb nie byle jaki – bergmana z ośmioma pełnymi magazynkami.
Ja sam, zupełnie przypadkowo, stałem się nabywcą jedynego karabinu, z jakim nasz pluton zameldował się na zbiórce 1 sierpnia.

Mieliśmy już około piętnastu pistoletów, przeciętnie z osiemdziesięcioma pociskami do każdego, około dwudziestu granatów, jeden peem i jeden kb – do naszego wyposażenia bojowego doszedł jeszcze samochód. Polski fiat 508, przerobiony na półciężarówkę na gaz drzewny, mocno sfatygowany pracowitym żywotem. Oddawał nam już niejedną przysługę, teraz został przez nas zmobilizowany. Zawdzięczaliśmy go „Dziuniowi” (Edwardowi Rażniewskiemu), który pracował jako kierowca w jednej z niemieckich firm urzędujących w „Prudentialu” na placu Wareckim. „Wypożyczał” go dla naszych potrzeb, ale z dawna już postanowił, że „szkopom grata nie zostawi”.

Drogą służbową nie dostaliśmy broni ani amunicji, dostałem natomiast parę butów z cholewami, najbardziej nieprzydatne obuwie w Powstaniu. Do chodzenia kanałami nie nadawały się zupełnie.

Przygotowania do Powstania nie ominęły naszych pracowni fałszywych dokumentów. Wydrukowaliśmy legitymacje AK, zrobiliśmy pieczęć Dowódcy AK. Chcieliśmy naszą fałszerską działalność zakończyć prawdziwym dokumentem i prawdziwą pieczęcią. Po dziesiątkach fałszywych niemieckich ausweisów i Durchlasscheinów, po setkach pieczęci ze swastyką – polska legitymacja wojskowa i pieczęć z polskim orłem.

26 lipca sytuacja uległa raptownej zmianie. Do Warszawy wróciły ewakuowane w popłochu urzędy niemieckie, przybyły oddziały policji SS. Uzupełniali zasieki z drutu kolczastego przed wejściami do urzędów, zamurowywali parterowe okna, obsadzali załogą zbudowane uprzednio bunkry strzegące ważniejszych gmachów i urzędów. Na przelotowych arteriach pojawiły się czołgi i wozy pancerne. Kanonada artyleryjska zza Wisły narastała.

27 lipca pod wieczór megafony uliczne podały zarządzenie gubernatora dystryktu warszawskiego Fischera, wzywające sto tysięcy mężczyzn w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu pięciu lat do kopania rowów na przedpolu Warszawy. Wysłuchałem tego komunikatu na skwerku Hoovera na Krakowskim Przedmieściu. Megafony podawały miejsce zbiórki w wyznaczonych punktach miasta, gdzie nazajutrz mieliśmy zgłosić się o godzinie 8. Nie było czasu na uzgodnienie stanowiska, nie było instrukcji, ale dla wszystkich warszawiaków sprawa była prosta. Do kopania rowów nie zgłosił się niemal nikt. Zamiast wyznaczonych stu tysięcy stawiło się na punktach zbornych, jak na kpiny, kilkaset osób. Kilkaset oczekujących ciężarówek odjechało pustych. Warszawa po raz pierwszy „rzuciła Niemcom otwarte wyzwanie”. Można było się spodziewać, że nie puszczą tego płazem.
Na mieście pojawia się coraz więcej patroli policji i wojska. Atmosfera była tak napięta, że byle incydent mógł spowodować strzały.

W nocy z 28 na 29 lipca kolejny nalot bombowców radzieckich i kolejne bombardowanie dworców kolejowych. 30 lipca nad miastem pojawiły się myśliwce radzieckie. Choć to była niedziela, jak zwykle koło dwunastej byłem na odprawie u pułkownika „Makarego”. Jeszcze nie. Ale pogotowie bojowe trwa.

Po południu odwiozłem „Krystynę” na miejsce jej zbiórki. Nie była pewna, czy w Powstaniu dostanie przydział do naszego plutonu, więc już na kilka miesięcy przedtem zgłosiła się na kurs sanitarny. Dostała przydział jako sanitariuszka do szpitala AK. Wiozłem ją na ramie roweru przez most Poniatowskiego. Wiatr rozwiewał jej włosy, przesłaniały mi oczy i usta. Na Krakowskim Przedmieściu podała mi dokładny adres: Elektoralna 16. Fabryka Frageta. Po drodze wstąpiliśmy na Stare Miasto do Katedry Św. Jana.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek