Kategoria: Okupacja w Warszawie

Gestapo na Topolowej

Pierwszy sygnał o ponownym zagrożeniu Topolowej 8 (od 1936 roku i obecnie aleja Niepodległości 216) wydał się niegroźny. Dawny znajomy doktor Garlickiej, jeszcze ze studenckich czasów, przyszedł niespodziewanie. Został na obiedzie. Poprosił o zapomogę na leczenie. Wymieniając niezbyt zresztą wysoką sumę, ostrzegł dobrodusznie o niebezpieczeństwie i bezcelowości ukrywania Anglików. Zapowiedział ponowną wizytę.

Życzliwy, schorowany biedak – czy szantażysta? W tym samym czasie Bohdan Korzeniewski zaprzyjaźniony z doktor Garlicką ostrzegł o zagrożeniu Topolowej. Postanowiliśmy natychmiast oczyścić i „spalić” mieszkanie, przestrzec Anglików, żeby nie przychodzili. Doktor Garlicka wyjechała do krewnych w Grójeckie, Zosia z Magdalenką na wieś do mojej matki i siostry. Nadal nie ujawnialiśmy wobec nich mojej obecności w Warszawie. W opowiadaniach Magdy byłem „nowym panem”.

Po miesiącu Zosia wróciła do Warszawy, do roboty organizacyjnej. Mieszkała u znajomych. Telefonowała do mnie. Pan Kaczyński, wtajemniczony w sprawy Topolowej zaprzyjaźniony dozorca, potwierdził panujący spokój. Nikt się nie dopytywał. Nikogo podejrzanego nie zauważył.

Doktor Garlicka musiała wrócić i wznowić przyjęcia. Początkowo u przyjaciół lekarzy, potem u siebie w domu. Nie zostawała na noc. Tak jakby gestapo było groźne tylko nocą!

W lipcu wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Alarm okazał się fałszywy. Tylko Magdalenka została u babci i ciotki na wsi. Wróci po wakacjach. Anglicy znowu zaczęli bywać na Topolowej.

W końcu lipca przybyła nowa lokatorka. Lekarz psychiatra, doktor Natalia Zandowa, Żydówka, znajoma doktor Garlickiej. Po ucieczce z getta ledwie wymknęła się tropiącym ją szmalcownikom, szantażystom handlującym ludzkim życiem. Przyjmując gościnę na Topolowej, doktor Zandowa zdawała sobie zapewne sprawę z powiązań organizacyjnych obu pań. Postanowiono jednak nie wtajemniczać jej we wszystkie sprawy, by dać jej jakie takie poczucie spokoju, by mogła odpocząć i odzyskać równowagę.

Byłem już na tyle biegły w fałszowaniu dokumentów, że na prośbę Zosi wystawiłem doktor Zandowej niezbędne papiery. Nie pamiętam jej nowego fałszywego nazwiska, ale pamiętam jej autentyczną fotografię.

W miarę mych organizacyjnych możliwości próbowałem uzyskać dokumenty, które przyśpieszyłyby przerzut Anglików za granicę. Zosia przyrzekła mi, że po wyjeździe Kita i Johna postara się o zwolnienie z komórki „Dorszów” i o przydział do naszej roboty wywiadowczej. Tymczasem ograniczyłem nawet telefony na Topolową. Spotykaliśmy się u nielicznych znajomych, którzy wiedzieli o moim powrocie, na ulicy, w ogrodzie. Zosia miała dobre wiadomości o Magdalence.

Odprowadziłem ją jak zwykle do rogu Filtrowej i Niepodległości, po przeciwnej stronie ulicy. Czekałem. Wyszła na balkon, uśmiechnęła się, machnęła mi ręką. Jadła wiśnie, które kupiliśmy razem w budce na rogu. Była w jasnoniebieskiej sukience.

Nazajutrz poszedłem do stolarni na Chłodną, gdzie mieściła się nasza pracownia skrytkarska. Musisz zdecydować – mówił zdenerwowany „Pakulski” – czy nie trzeba natychmiast „spalić” tego lokalu. Wczoraj aresztowali mojego brata Stefana. Wzięli go na Szucha, ale wypuścili po przesłuchaniu. Miał dobry ausweis, ale na prawdziwe nazwisko. Mogą tu przyjść. Aresztowali go – dodał „Pakulski” – gdy wstąpił do teściowej. Tam już był kocioł. Przedtem zabrali stamtąd trzy panie i dwóch Anglików…

Tak się dowiedziałem.

Powiedział mi o tym aresztowaniu „Pakulski”, jak o jeszcze jednej, codziennej wpadce. Od tej chwili zbierałem wiadomości. Początkowo, żeby próbować pomóc. Potem już tylko, żeby wiedzieć. Do dziś nie wiem wszystkiego i nigdy już się nie dowiem.

Zanim jeszcze gestapowcy zadzwonili do drzwi mieszkania, doktor Garlicka i Zosia wiedziały, że za chwilę wszyscy zostaną aresztowani: one obydwie, mieszkająca u nich doktor Zandowa i przebywający w tym dniu na Topolowej Kit. Zawczasu ustaliły z dozorcą panem Kaczyńskim prymitywny system alarmowy, którym miał je uprzedzić w przypadku katastrofy. 11 sierpnia 1942 roku o godzinie piątej po południu usłyszały umówiony sygnał. Dozorca kaszlał, jak mógł najgłośniej. Niedługo czekały. Dokładnie tyle, ile potrzebował Kaczyński, żeby wolno, możliwie jak najwolniej otworzyć Niemcom drzwi od ulicy, zamykane na klucz, i żeby weszli na drugie piętro.

Nikt nie odtworzy tych ostatnich minut wolności w mieszkaniu na Topolowej.

Po wywiezieniu na Szucha aresztowanych gestapowcy czekali. Wkrótce zjawił się drugi Anglik, John Crawford, umówiony zapewne z Kitem lub Zosią. Zabrali go również na Szucha. W „tramwaju” w podziemiach gestapo wzięli aresztowane kobiety na przesłuchanie. W drodze z Szucha na Pawiak doktor Garlicka zażyła truciznę. Zosi odebrali truciznę już wcześniej, gdy próbowała ją zażyć w drodze na Szucha. Doktor Garlicką przywieźli nieprzytomną do szpitala więziennego na Pawiaku w stanie bardzo ciężkim. Lekarki-Polki uratowały ją od śmierci. Była im później za to wdzięczna.

Komórka więzienna AK przekazała nam wiadomość, że aresztowani są na Pawiaku. Wkrótce przyszły dalsze wiadomości, a potem grypsy. Udało się i nam również wysyłać im grypsy i paczki.

Doktor Zandową Niemcy nie interesowali się. Rozstrzelali ją w kilka dni po aresztowaniu.

Zosia, sześciokrotnie przesłuchiwana na Szucha, zachowała niezłomną postawę. Całą odpowiedzialność wzięła na siebie. Postępowanie matki tłumaczyła humanitarnymi pobudkami, obowiązkiem lekarza wobec chorego.

Zgodnie z relacjami z Pawiaka, w trakcie przesłuchań w gestapo obie panie nie były bite ani torturowane. Grypsy Zosi były pełne odwagi, nadziei i troski o nas. „Jechałam znowu na Szucha – napisała na małym kawałku bibułki – cudowna, kochana Warszawa!” Gnębiła ją myśl, bym włączając się do akcji pomocy, nie został zidentyfikowany przez Niemców.

Przez oddział męski Pawiaka nawiązały kontakt z aresztowanymi Anglikami. W jednym z grypsów Zosia przekazała słowa Kita: „W Anglii nie ma ani jednego człowieka, który zrobiłby dla kogokolwiek to, co wyście zrobiły dla mnie!” Na próbę uzgodnienia zeznań Kit odpowiedział przez komórkę więzienną, że „oficer niemiecki dał mu słowo, że nie wykorzysta jego zeznań, i że on, oficer angielski, nie może kłamać”. Naiwność czy?… – Nie umiem dokończyć tego pytania.

Wysokie kwalifikacje lekarskie doktor Garlickiej, życzliwa pomoc przyjaciół lekarzy na Pawiaku, starania organizacyjne – wszystko to pozwalało nam się łudzić, że uda się ją, a może także i Zosię, zatrzymać na Pawiaku jako personel szpitala więziennego.

Nie na długo starczyło nam złudzeń.

14 października 1942 roku, w dwa miesiące po aresztowaniu, obie zostały wywiezione do Oświęcimia. Przyszła stamtąd jedna kartka od Zosi, adresowana do siostry w Warszawie. Osiem słów na obozowym formularzu. Po obowiązkowym „Bin gesund” – „jestem zdrowa”, niedokładnie wymazane przez cenzurę słowa: „Mutter schalt Kartoffeln. Ich arbeite draussen” – „Matka obiera kartofle. Ja pracuję na dworze!”

Według urzędowego zawiadomienia z gestapo doktor Zofia Garlicka zmarła w Oświęcimiu 13 listopada, Zofia Jankowska – 18 grudnia 1942 roku.

Po wywiezieniu Zosi do Oświęcimia nie ograniczyłem się do wysyłania oficjalnie dozwolonych niewielkich paczek żywnościowych z cukrem, sucharami, szmalcem i cebulą. Dostałem adres pośredniczki, która – jak mnie zapewniono – wielu ludziom w Oświęcimiu pomogła, niejednego stamtąd wyciągnęła. Każda nadzieja była dobra. Polka, lekarz dentysta, pani M. K. zamieszkała na ulicy Noakowskiego. Po sprawdzeniu, z czyjego polecenia przychodzę, i wysłuchaniu mojej relacji zgodziła się pomóc. Zażądała zaliczki na opłacenie Niemców, przez których działa. To było zrozumiałe. Pomoc ograniczała się do przekazywania specjalnych paczek żywnościowych i ciepłej bielizny, które jej dostarczałem. Po pewnym czasie pani M. K. zaproponowała mi znacznie bardziej skuteczną formę pomocy: przeniesienie obu kobiet na stałe do szpitalnego baraku. Lekarskie kwalifikacje doktor Garlickiej, rzeczowe informacje pani M. K. i płatna w dolarach cena tej pomocy umacniały moją wiarę w realność propozycji. Wpłaciłem zadatek. Po pewnym czasie pani M. K. potwierdziła szczęśliwe przeniesienie obu kobiet i zażądała reszty należności. Wpłaciłem. Chciałem wierzyć. Ale szybkość przeprowadzenia sprawy wydała mi się podejrzana. Mogłem starać się o sprawdzenie drogą organizacyjną, ale to trwałoby długo, nie miałem odpowiednich bezpośrednich kontaktów. Zaproponowałem pani M. K., żeby na dowód przeprowadzenia sprawy pokazała mi kilka słów dowolnej treści, napisanych przez Zosię. Jeśli przenieśli ją do szpitalnego baraku, to mają z nią jakiś kontakt.

Trzy słowa napisane ołówkiem na skrawku niemieckiej gazety, które w jakiś czas potem przekazała mi pani M. K., na pewno nie były napisane przez Zosię. Usiłuję wierzyć, że to panią M. K. oszukano, a nie ona mnie.

W lutym 1943 roku siostra Zosi dostała wezwanie na Szucha do pokoju nr 101. To „zły pokój”, ostrzegali uprzednio wzywani do gestapo znajomi. Poszła z Zosią Chojnacką. Ja czekałem na placu Na Rozdrożu. Zawiadomili ją o śmierci matki i siostry. W ślad za tym przyszły oficjalne zawiadomienia. W roku 1943 gestapo zawiadamiało jeszcze rodziny o śmierci więźniów.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek