Kategoria: Okupacja w Warszawie

Spotkanie z żoną

Zaprowadziła mnie „ciotka Antosia”. Nie miała zaufania do mojej samodzielności na ulicy. Umówiony lokal, prywatne mieszkanie w rejonie placu Narutowicza. Chwilowy brak prądu – częsta uciążliwość w okupowanej Warszawie – wyreżyserował uroczystą oprawę tego spotkania. Półki pełne książek, owalny mahoniowy stół, dwie świece w wysokim srebrnym lichtarzu. Ich migotliwe płomienie odbijają się w okularach oczekującej mnie siwej pani.

Doktor Zofia Garlicka, matka Zosi, moja teściowa. Wybitny lekarz ginekolog, całym życiem oddana opiece nad matką i dzieckiem. Działaczka postępowych stowarzyszeń kobiecych i organizacji lekarskich, krajowych i zagranicznych. Inicjatorka i przewodnicząca Zrzeszenia Lekarek Polskich. A dla najbliższych Mata.

Niewiele zmieniła się przez dwa i pół roku wojny. Zeszczuplała. Ten sam mądry, przyjazny uśmiech i ciekawość z lekka przymrużonych oczu krótkowidza. Idąc na spotkanie, nie wiedziała, kogo zastanie. Ucieszyła się, że to ja jestem tym zapowiedzianym „panem, który przywiózł wiadomości od ojca Magdaleny”.

Niewiele było czasu do godziny policyjnej, a tyle chciałem się dowiedzieć, tyle wytłumaczyć już podczas tej pierwszej rozmowy. Czy mogę się spotkać z Zosią? Przed kim z najbliższych mogę się ujawnić? Czy mam prawo obciążać ich lękiem o mnie? Obsesyjnie bałem się, żeby na Zosię, na najbliższych czegoś nie naprowadzić. Bałem się nawet w myślach uzupełnić, że tym czymś byłoby gestapo.

Zosia i Magdalenka są zdrowe. Mieszkają razem na Topolowej. Nawet Astor, nasz pies, jest z nimi. Mata pracuje jako lekarz. Ma dużo roboty. Dają sobie radę.

Jakby chcąc mnie do reszty uspokoić, powiedziała, że nie będę pierwszym skoczkiem spadochronowym, który zjawi się na Topolowej. Przed dwoma miesiącami mieszkał tam przez kilka dni ranny cichociemny. Nie umiałem również z lakonicznych i spokojnych zdań Maty domyślić się, że nie będę jedynym zagrożeniem Topolowej.

Pytałem dalej o Zosię, o Magdalenkę, o przyjaciół, o psa. Tak bardzo potrzebowałem wiadomości o ich zwykłym dniu, którego nie umiałem sobie wyobrazić. Uzgodniliśmy, że z Zosią spotkam się nazajutrz o czwartej na rogu alei Niepodległości i 6 Sierpnia (obecnie Nowowiejska), na przystanku po stronie pomnika Sapera.

Wbrew napomnieniom „ciotki Antosi”, żeby nie wystawać zbyt długo na przystanku tramwajowym, bo to zwraca uwagę każdego „kapusia”, byłem w umówionym miejscu o kwadrans za wcześnie. Gdyby nie szaroniebieskie mundury niemieckich lotników skoszarowanych opodal na Suchej, licznie o tej porze dnia wychodzących na miasto, zdawałoby mi się, że jak za narzeczeńskich czasów czekam na Zosię, że jak zwykle trochę się spóźni i razem pójdziemy na korektę na Wydział.

Przyszła punktualnie. Wypatrzyłem ją z daleka. Miałem czas, by zapamiętać, jak była ubrana: kurtka z wielbłądziej wełny, przerobiona z podpinki mego palta, mały brązowy kapelusik i dobrze mi znana duża skórzana torba, którą razem zamawialiśmy u rymarza. Ona mnie poznała dopiero w ostatniej chwili. Moja jesionka od Czerwonego Krzyża w Londynie pasowała do warszawskiego tła.

Niepomni konspiracyjnych reguł chodziliśmy po znajomych ulicach opodal domu. O sobie mówiłem mało. Słuchałem. Była od dawna w ZWZ-AK, w komórce opieki nad „Dorszami”. Już od Maty wiedziałem, że to Anglicy, uciekinierzy z obozów oficerów i podoficerów, z którymi utrzymywała stały kontakt. Miała kilku podopiecznych, „Kenneth”, „Peter”, „Ronny”. Przyznawała, że po pierwszym okresie zapału, który ułatwiał lokowanie angielskich uciekinierów, gdy zagrożone lokale należało „palić”, coraz trudniej było znaleźć mieszkania dla Anglików. Mimo to Zosia była pełna optymizmu. A może tylko starała się mnie uspokoić? Chciałem tym jej opowiadaniem wypełnić lata rozłąki. Nie wszystko było dla mnie zrozumiałe. Pośród dobrze mi znanych osób i zdarzeń pojawiały się obce imiona, nazwiska, pseudonimy.

Najważniejsze dla mnie było to, co mówiła o sobie, o Magdalence, o Mokotowskiej. O najgorszej pierwszej zimie, gdy zawalił się świat, a w pokoju, gdzie mieszkała z Magdą, zamarzła woda zostawiona na noc. O aresztowaniu mego ojca i brata. O listach, które dostawała ode mnie przez okazje. O paczkach z Lizbony, których nadawcę rozpoznała bez trudu.

W korespondencji z moją matką i siostrą będzie utrzymywała je nadal w przekonaniu, że jestem w Anglii. Na Topolową przyjdę dopiero, gdy dostanę lepsze dokumenty, po uprzednim telefonicznym uzgodnieniu.

Odprowadziłem ją do rogu Wawelskiej. Dalej już nie chciałem z nią iść, choć było pusto na ulicy i ciemno. Śmiała się z moich lęków i ostrożności. Obiecałem sobie obejrzeć ją nazajutrz z daleka i po kryjomu, gdy będzie rano wychodziła na spacer z Magdalenką i z psem.

Poszedłem na Topolową któregoś wieczora. Magda spała z puchatym misiem w koszu od bielizny, który jeszcze przed jej urodzeniem mianowaliśmy łóżeczkiem. Ostatni raz widziałem ją w sierpniu 1939. Niemal trzy lata temu. To bardzo dużo w jej wieku. W moim także. Spała z nosem w poduszce. Była jeszcze wtedy poza wojną i gestapo.

W kilka dni później spotkałem się na Topolowej z podopiecznymi Zosi. Zależało jej na tym. Porucznik Christopher Silverwood-Cope – Kit, Anglik, i porucznik John Crawford, Szkot. Obaj nie mieszkali już od pewnego czasu na Topolowej, ale bywali tam często. Po mieście poruszali się sami. Po niemiecku mówili niewiele lepiej niż po polsku. Byli pod opieką odpowiedniej komórki AK. Chroniły ich cywilne ubrania, fałszywe dokumenty, głupota niemieckich żandarmów, życzliwość i spryt warszawskiej ulicy. Osłaniała ich odwaga setek Polaków, którzy zdając sobie w pełni sprawę z konsekwencji, nie zawahali się przyjąć ich pod swój dach, żywić, ubierać, leczyć.

Rozmawiałem nieraz z Matą i Zosią na temat ukrywających się Anglików. Obie zdawały sobie sprawę z możliwości i konsekwencji wpadki. Zosia uspokajała mnie. Obiecywała ograniczyć kontakty z Anglikami. Zapewniała, że przerzut Anglików za granicę ma nastąpić już wkrótce i że w okresie oczekiwania nie będą mieszkali na Topolowej. Ale oboje wiedzieliśmy, że sprawa przerzutu jest trudna, a przygotowania długotrwałe i że przy pierwszych trudnościach mieszkaniowych jej podopiecznych Zosia nie dotrzyma obietnicy.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek