Kategoria: Okupacja w Warszawie

Foto i inne pracownie techniczne

Nieodzownym elementem naszej fałszerskiej działalności były pracownie fotograficzne. Mieliśmy dwie, a prowadzili je: Zdzisław Marcinkowski – „Senex”, wybitny artysta fotografik, rozmiłowany w warszawskiej Starówce, i inżynier Zbigniew Gniazdowski – „Inżynier”, fotografik, pionier kinematografii, jeden z pierwszych operatorów filmowych w Polsce.

Pracowali obaj w swych domowych laboratoriach: „Senex” na ulicy Bednarskiej 23, „Inżynier” na ulicy Czerwonego Krzyża naprzeciw teatru „Ateneum”. Choć mieliśmy z nimi codzienną łączność przez naszą pocztę, bywałem u obu fotografików częstym gościem. Osobiście przynosiłem szczególnie pilne zamówienia, przychodziłem, aby się naradzić nad technicznym rozwiązaniem jakiegoś problemu lub po prostu, żeby zobaczyć, jak wychodzi ciekawa robota.

Prace fotograficzne, które wykonywali dla naszych potrzeb, były bardzo różne: od prostych reprodukcji do żmudnych zabiegów przy „flancowaniu” legitymacji, i trudnych – zwłaszcza w domowym laboratorium – dużych powiększeń. Zawsze bardzo pilne i zawsze niebezpieczne ze względu na niedwuznaczny charakter obrabianego materiału. Jeśli nie dawały autorom satysfakcji artystycznej, to wynagradzały stokrotnie świadomością bezpośredniego udziału w walce z Niemcami.

Najczęstszym zamówieniem były reprodukcje zdjęć paszportowych naszych ludzi, którzy potrzebowali nowych dokumentów, a nie mogli dostarczyć swoich fotografii, i reprodukcje autentycznych niemieckich dokumentów. W pracowniach legalizacji mieliśmy co prawda fotokopiarki, które dawały kopie dokumentu w ciągu kilku minut (technika ksero była jeszcze nieznana), ale fotokopia była tylko cenną informacją o sposobie wystawiania dokumentu, jego kontroli, ważną wskazówką dla biura studiów u „Gajewskiego”. Do produkcji dokumentu konieczna była jego precyzyjna fotografia. Gdy był to dokument wypożyczony, dochodziły jeszcze dwie bardzo istotne trudności: reprodukcja musiała być wykonana bardzo szybko i tak, by w razie wpadki nie dekonspirowała właściciela.

Do zorganizowania trzeciej pracowni foto naszego wydziału przystąpił „Kubuś” – Stefan Bałuk, cichociemny skoczek, przeszkolony specjalnie w tym zakresie w Szkole Oficerów Wywiadu w Londynie i zrzucony do Polski wraz z niezbędnym sprzętem w kwietniu 1944 roku. Z uruchomieniem tej pracowni wiązałem duże nadzieje. Umiejętności „Kubusia” i nowy sprzęt umożliwiłyby nam stosowanie nowych technik wywiadowczych, między innymi mikrofoto. Strona gazety reprodukowana tą techniką może być zmniejszona do powierzchni kilku milimetrów kwadratowych. Otworzyłoby to nam nowe możliwości w przesyłaniu meldunków, ułatwiłoby znakomicie ich ukrycie. Uruchomić pracowni przed Powstaniem „Kubuś” już nie zdążył.

„Ambas” – kryptonim jednoosobowej komórki i pseudonim Aleksandra Skrzyńskiego, drukarza, członka PPS, włączonego do naszego wydziału jesienią 1942 roku wraz z grupą ludzi od „Bradla”. Pełnił ważną rolę łącznika z naszym „zapleczem poligraficznym” – drukarniami, odlewniami fałszywych pieczęci, składnicami papieru. Znał świetnie rynek, miał wszędzie chody. Niejednokrotnie wyprodukowanie nawet prostego technicznie fałszywego dokumentu wymagało wielu czynności i wielu kooperantów. Kto inny dostarczał nam papieru według załączonej próbki, kto inny trawił chemigraficzne klisze, kto inny drukował dokument, kto inny odlewał pieczęcie. I to wszystko w różnych, nieraz odległych, punktach miasta. Tajny udział warszawskich drukarzy w walce z okupantem, której produkcja fałszywych dokumentów była tylko drobnym fragmentem, to piękna – i ciągle jeszcze nie w pełni napisana – karta okupacyjnej historii Warszawy.

Korzystaliśmy więc – przeważnie przez „Ambasa” – z zakonspirowanej pomocy oficjalnych drukarni. Na pewno zresztą nie tylko my jedni. Wiedzieli o tym Niemcy i kontrolowali warszawskie drukarnie bardzo ściśle. W każdej większej drukarni mieli swego oficjalnego kierownika, mogli mieć konfidenta, o każdej porze dnia i nocy robili naloty i kontrole, za każdy ślad tajnej działalności groził co najmniej Oświęcim. A mimo to w Warszawie w latach 1942-1944 wydrukowaliśmy dziesiątki różnych dokumentów o nakładach idących w setki egzemplarzy. Druk fałszywych dokumentów wymaga nie tylko odwagi. Wymaga maszyn drukarskich, czcionek, klisz, farb, papieru, czasu, spokoju, precyzji. Rzadko bywałem świadkiem druku naszych dokumentów. Ale pamiętam dobrze, jak mi skóra cierpła – co tu ukrywać – ze strachu, gdy w biały dzień w drukarni braci Cukrowskich na zapleczu Marszałkowskiej umazany farbą drukarz starannie czyścił maszynę, dobierał kolor farby, przycinał papier i robił kolejno próbne odbitki.
– Chwileczkę, jeszcze nie ta. Następna już będzie dobra.

Następne trzy komórki naszego działu fałszywych dokumentów to „Pomianowski”, „Piekarnia” i „Wedel”.

„Pomianowski” – kryptonim zapożyczony od sławnej warszawskiej cukierni – jednoosobowa samodzielna komórka obsadzona przez „Jana”, majora W. Korsaka, starszego pana o lasce. Trafił do nas drogą organizacyjną. Pracował w przydzielonym mu lokalu na Polnej, blisko placu Unii, w mieszkaniu – pracowni malarskiej na najwyższym piętrze z półokrągłym oknem, z którego rozciągał się rozległy widok na Pole Mokotowskie. „Jan” mówił biegle po niemiecku. Jego specjalnością były tłumaczenia zarządzeń i instrukcji niemieckich, potrzebnych przy naszej robocie, oraz redagowanie nietypowych zaświadczeń, rozkazów wyjazdu i pism polecających. Wyposażaliśmy w nie szczodrze posiadaczy naszych fałszywych ausweisów, zwłaszcza kurierów.

„Piekarnia” – tę komórkę prowadził inżynier chemik Wojciech Bernatowicz – „Marek”, kolega „Wojtka”, który wprowadził go do naszego wydziału na przełomie 1943 i 1944 roku. Jako chemik współdziałał przy produkcji fałszywych pieczęci. Nie nudził się, bo w tym okresie potrzebowaliśmy ich bardzo dużo. „Marek” załatwiał również, dzięki osobistym powiązaniom, współpracę z Wydziałem Ewidencji Ludności Zarządu Miejskiego. Mogliśmy dzięki temu wystawiać kenkarty z pełnym pokryciem, uzyskiwaliśmy aktualne informacje o sposobie wystawiania: osobie podpisującej, kolorze pieczęci, sposobie wpisywania danych personalnych itp. Miły chłopak o urzekającym uśmiechu. Zginie w pierwszym tygodniu Powstania śmiertelnie ranny na cmentarzu Ewangelickim.

„Wedel” – komórkę utworzoną w początku 1944 roku, prowadziła Maria Ambrożewicz-Woyzbun – „Magdalena”. Siostra Witka Ambrożewicza, a żona Jurka Woyzbuna (obaj zatrudnieni u nas w komórce „bracia Pakulscy”). Pracownia mieściła się w mieszkaniu przy ul. Genewskiej, zakupionym na ten cel, w którym zamieszkali po ślubie Marysia i Jurek Woyzbunowie. Zadaniem „Wedla” było przede wszystkim robienie fotokopii z uzyskiwanych lub pożyczanych nam dokumentów. Pierwsze stadium w późniejszej ich produkcji lub wzór ich wystawienia. Komórka była wyposażona w fotokopiarkę i powielacz, chowane na pawlaczu, gdyż nie mieściły się do żadnej skrytki. W trzech skrytkach podłogowych (specjalność Jurka) przechowywali: dwa granaty, dwa pistolety, teczkę ze skrytką do przenoszenia poczty oraz pokaźną nieraz ilość dokumentów niemieckich i ich fotokopii.

Do kompletu naszych komórek fałszywych dokumentów należy dodać jeszcze dwa archiwa naszego wydziału. Główne – „Domek”, urządzone w zamaskowanej studni pod piwnicą jednego z domków na Kole, które odziedziczyliśmy po komórce „Bradla”, oraz podręczne – w podziemiach gmachu Zachęty, zeszpeconej zielono-brązowymi plamami ochronnymi oraz napisem „Haus der Deutschen Kultur”.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek