„Bracia Pakulscy”
Tak jak nazwy cukierni patronowały naszym pracowniom fałszywych dokumentów, tak zacna firma „Bracia Pakulscy” – niedościgły wzór dzisiejszych Delikatesów – użyczyła nazwy naszym pracowniom technicznym. Nazwy i tradycji dobrego zaopatrzenia. W niektórych działach prześcignęliśmy nawet firmę-patrona. U naszych „Braci Pakulskich” można było zamówić wszystko. Pomadki do ust, puderniczki, mydła wszelkiego rodzaju, pasty do zębów, pędzle do golenia. Książki, ołówki, kałamarze, klucze, bateryjki, latarki, szczotki, termosy, parasole, laski. Meble, lustra ścienne i obrazy (zawsze w ramach), kwiaty w doniczkach. Dział spożywczy polecał sery topione, makaron, sztuczny miód w kostkach, cebulę, jabłka, domowego wypieku pierniki, kostki przyprawy do zup „maggi”, konserwy fabrycznie zapakowane – których zawartość (jeśliby przy otwieraniu puszka nie eksplodowała) wprowadziłaby w osłupienie oficerów Abwehry i gestapo. Różnorodne opakowania do przenoszenia, przewożenia, przesyłania i przechowywania tajnej poczty. Jako że specjalnością „Braci Pakulskich” – było pakowanie.
Kierował tym działem naszych komórek Leon Putowski – „Leon”, „C20”, „Pakulski”. Technik dyplomowany, stolarz, elektryk, chemik, mechanik. Utalentowany majster-klepka, wynalazca, „złota ręka”. Niepozorny chudzina, licho zazwyczaj ubrany, nie zawsze ogolony. Trudny do zapamiętania na ulicy, łatwo wtapiający się w jej szare, okupacyjne tło. Załogę „Braci Pakulskich” uzupełniali:
Jerzy Woyzbun – „Wedel”, maturzysta, podchorąży AK;
Piotr Woyzbun – „Janusz”, jego brat, czternastoletni uczeń, najmłodszy zaprzysiężony żołnierz naszej komórki, a później plutonu „Agaton”, który szesnaste urodziny obchodził podczas Powstania;
Marek Morawski – „Tomek”, „Paweł”, maturzysta;
Witold Ambrożewicz – „Witek”, maturzysta, kapral AK;
„Henryk” – NN – sierżant lotnictwa;
„Olek” – NN, który jak się okazało, miał ponadto przydział do jakiejś jednostki bojowej, do czego się nie przyznał w obawie, że zostanie zwolniony z komórki „Bracia Pakulscy”. Ranny w głowę w akcji bojowej, tłumaczył się „Pakulskiemu”, który go odwiedził w szpitalu, że „oberwał młotkiem po łbie” w jakiejś awanturze. Zginął w lecie 1944 roku na Wołyniu w akcji bojowej przeciw Niemcom.
Wiosną 1944 roku dołączył do „Pakulskich” kolega „Wedla” Artur Czarnomski – „Kleofas”. Po przeszkoleniu u „Braci Pakulskich” pracował jako asystent „Wedla” przy robocie skrytek podłogowych.
„Bracia Pakulscy” zatrudniali poza tym wielu – jak by się dziś powiedziało – kooperantów, dostarczających im niezbędne surowce, półprodukty i części lub nawet wykonujących przedmioty zaprojektowane przez „Pakulskich”, a wymagające specjalizacji, jak na przykład książki z wklejoną w oprawę tajną pocztą, laski i parasole do przenoszenia meldunków itp. O ile w dziedzinie fałszywych dokumentów przestrzegaliśmy ściśle podziału na pracownie, nieznające nawzajem zatrudnionych osób ani adresów, u „Braci Pakulskich” nie udało się tego zastosować. Poszczególne roboty wykonywali ci sami chłopcy w różnych lokalach, w zależności od technicznego wyposażenia pracowni i warsztatu. Do dyspozycji mieli kilka lokali: stolarnię na Chłodnej 5 (używaną przez szefa „Pakulskiego”, który tam mieszkał) oraz pracownie – na Królewskiej, na Solnej, na Marymoncie i na Żoliborzu. Pracownie były wyposażone w niezbędny sprzęt, taki jak: tokarka elektryczna, wanienka galwaniczna do niklowania, rolki z napędem ręcznym do tłoczenia wodnych znaków, podgrzewana prasa do wulkanizacji (pieczątki), stoły z imadłami, komplety narzędzi itp. Pracownia na Królewskiej, w której najczęściej pracowali i w jej okolicy odbierali i oddawali pocztę, była ponadto zaopatrzona w kilka filipinek produkcji „Henia-lotnika” (który przed dołączeniem do „Pakulskich” był zatrudniony w tego rodzaju produkcji), oraz w rewolwer „Henia” „całkiem nowy sześciostrzałowy bęben kalibru 12 mm” – jak wspomina „Leon Pakulski”.
Głównym zadaniem „Braci Pakulskich” było projektowanie i produkcja skrytek stałych i przenośnych dla potrzeb wywiadu – a na zlecenie szefa – i dla innych komórek AK. Skrytki stałe stanowiły wyposażenie niemal wszystkich lokali konspiracyjnych: pracowni, biur, „skrzynek pocztowych” i lokali kontaktowych, a także i mieszkań prywatnych osób, które musiały przechować trefne materiały u siebie, miały broń i odbiorniki radiowe. Gdy chodziło o przechowywanie niewielkich przedmiotów, stosowane były skrytki meblowe, do czego znakomicie nadawały się dawne szafy, biurka, kredensy oraz drewniane futryny drzwiowe. Gdy potrzebne były skrytki o większej pojemności, w powszechnym użyciu były skrytki podłogowe.
U „Braci Pakulskich” wyspecjalizował się w ich robocie „Wedel” – Jurek Woyzbun. Dobrze, że miał do czynienia z poczciwymi, starymi kamienicami warszawskimi, o grubych stropach i drewnianej posadzce, w której łatwo było drążyć nawet sporych rozmiarów „dziuple”. Doszedł do takiej wprawy, a „Bracia Pakulscy” do takiego „oprzyrządowania”, że przeciętnych rozmiarów „dziuplę” wykonywał podczas jednego kilkugodzinnego seansu. Po wykonaniu i obiciu jej od środka grubym filcem, skrytka była trudna do rozpoznania i „wystukania”. Otwierało się ją stalowym sztyftem o przekroju dwóch milimetrów kwadratowych, wkładanym w otwór trudno dostrzegalny pomiędzy starannie przylegającymi do siebie klepkami podłogowymi lub płytami parkietu. Przykręcenie sztyftu powodowało odciągnięcie sprężyny zatrzaskowej i odskoczenie uprzednio sklejonych kilku klepek lub tafli parkietu, wypchniętych wmontowaną pod spodem sprężyną. Kłopotliwy problem stanowiło wynoszenie gruzu po wydłubaniu skrytki, zwłaszcza gdy o robocie nie mógł wiedzieć właściciel lokalu. Idąc na robotę podłogową „Wedel”, który występował w mundurze kolejarza Ostbahn, zabierał typową kolejarską walizkę, a w niej obok narzędzi – kilka papierowych toreb. Nawet przy najbardziej skrupulatnej rewizji nie wzbudzały podejrzeń, jako że w GG każdy kolejarz czymś handlował. W te właśnie torby pakował gruz, a następnie, wracając zwykle tramwajem, wyrzucał je z platformy (wówczas nie w pełni przeszklonej) pomiędzy przystankami. Nigdy zbyt blisko „zoperowanego” lokalu.
Nasze podłogowe skrytki mimo typowych rozwiązań przeszły nierozpoznane przez niejedną wpadkę lokalu i rewizję gestapo, a w kilku wypadkach ostały się w budynkach częściowo zburzonych lub wypalonych podczas Powstania czy późniejszej działalności hitlerowskich Vernichtungskommando.
Trudniejszy problem stanowiły skrytki przenośne, używane przede wszystkim przez łączniczki i kurierów. W innych komórkach, gdzie większość tajnej poczty stanowiły niewielkie karteczki, wykonanie przenośnych skrytek do stałego użytku nie przedstawiało trudności. Naturalna skłonność większości kobiet do noszenia w podręcznej torbie różnych zbędnych przedmiotów sprzyjała ukryciu poczty lub grypsu w pomadce do ust, puderniczce, szczotce do włosów, portmonetce lub pod podwójnym dnem torby, w pantoflach na drewnianej podeszwie. U nas, gdzie tajna poczta zawierała przeważnie fałszywe dokumenty – nieraz w kilku kompletach – skrytki musiały mieć większą pojemność. W przypadku, gdy były przeznaczone do wielokrotnego użytku, a takich potrzebowaliśmy najwięcej, musiały spełniać ponadto dodatkowe wymagania: mieścić się w przedmiotach codziennego użytku nie zwracających na siebie uwagi, nie zmieniać ich naturalnego wyglądu ani ciężaru, łatwo się otwierać i zamykać, wreszcie – „pasować” do posługującej się nimi osoby.
Dla naszego szefa „Dzięcioła” „Pakulscy” zaprojektowali elegancką wydrążoną laskę ze srebrnym okuciem; brudna, mocno sfatygowana torba z podwójnym dnem przewieszona przez ramę roweru pasowała jak ulał do łącznika „Adama”; ja sam posługiwałem się starą obszerną teczką (odsuwany zamek ujawniał pokaźną skrytkę) w sam raz do kolejarskiego munduru. Nie były to żadne specjalne wynalazki, ale przy precyzyjnym wykonaniu przeszły szczęśliwie przez niejedną łapankę i rewizję. Wobec dużego zapotrzebowania trzeba było jednak często zmieniać nasze modele i wzorem szanujących się domów mody wypuszczać „krótkie serie”, unikając masowej produkcji, łatwej do zdekonspirowania po każdej wpadce.
Na skrytki do jednorazowego użytku dobre były – latem i jesienią – owoce i jarzyny. W dużej cebuli mieścił się film małoobrazkowy, który trzeba było przenieść z pracowni foto do „Braci Pakulskich” do wycienienia i opakowania. Poczciwa głowa kapusty lub melon były skutecznym pokrowcem dla nowego nakładu fałszywych nocnych przepustek. O każdej porze roku przydatne było pieczywo, kiełbasa, rąbanka. „Serów topionych w okrągłych kartonowych, woskowanych pudełkach – wspomina „Pakulski” – nie zapomnę do końca życia, ponieważ w czasie upalnego lata musiałem spalić duże ilości pudełek z serem, z których denka były uprzednio wyjęte i użyte do pudełek «specjalnych».” Unikaliśmy jednak zbyt atrakcyjnych gastronomicznych opakowań, by w razie rewizji nie prowokowały do zabrania wraz z „nadzieniem”.
Skrytki dla kurierów zagranicznych były zawsze opracowywane indywidualnie, dostosowane zarówno do objętości przesyłki, jak i do osobowości kuriera. Arkusze niemieckich kartek żywnościowych, które zabierała ze sobą jadąc do Hamburga wytworna Marie Springer, wymagały eleganckiej walizki, dostatecznie dużej, by w jej podwójnym dnie mieściły się przewożone w drodze powrotnej rysunki niemieckich łodzi podwodnych.
Film małoobrazkowy, wycieniony, pocięty na odcinki i skręcony mieścił się zamiast części grafitu w ołówkach, całkiem na miejscu w kieszeni i w teczce generała von Hallmanna, specjalisty od budowy fortyfikacji na Ukrainie, jadącego do Paryża. To już była jubilerska robota samego „Pakulskiego”, pomysłodawcy i wykonawcy wielu opakowań. Któregoś dnia przyniosłem do „Pakulskich” na Królewską małą skórzaną walizeczkę, w której miała być ukryta poczta: kilka negatywów 6×9. Zgodnie z obowiązującą zasadą nie staraliśmy się poznać treści zdjęć, ale trudno było nie rozpoznać przy wycienianiu filmu, że są to reprodukcje niemieckich rysunków samolotu bez śmigła o bardzo małych płatach nośnych, kilka stron maszynopisu i odręcznie pisany list. Dostałem tę pocztę jako „szczególnej ważności”, bardzo pilną, z poleceniem dostarczenia jej jeszcze tego samego dnia na skrzynkę. Dyskutowaliśmy z „Pakulskim” sposób opakowania. Żeby uchronić pocztę przed dostaniem się w ręce gestapo nawet w przypadku aresztowania kuriera i pocięcia walizki, zdecydowaliśmy, by wycieniony i odpowiednio zabezpieczony film zaszyć w skórzanej rączce walizki.
Na polecenie „Dzięcioła” współpracowaliśmy również w pakowaniu przesyłek wysyłanych do Polaków przebywających w obozach jenieckich oraz wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec.
Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.