Kategoria: Okupacja w Warszawie

„Skrzynka” i lokal kontaktowy

Uzupełniającym ogniwem łączności były „skrzynki pocztowe” i lokale kontaktowe. „Skrzynka” – to miejsce, w którym można było zostawić i odebrać wiadomość lub pocztę. Miała jeszcze tę dodatkową zaletę, że oddawca i odbiorca mogli być sobie nieznani. Wystarczyło znać miejsce i hasło. Lokal kontaktowy umożliwiał swobodną rozmowę, czasem – spotkanie kilku osób.

I jedno, i drugie było szczególnie niebezpieczne dla osób, które z pełną świadomością i w większości bezinteresownie użyczały tych lokali. Korzystali z nich ludzie mocno zaangażowani w podziemnej robocie, nierzadko poszukiwani i tropieni przez gestapo. Przyjdą – i jeśli nie wpadną w „kocioł”, w zastawioną w lokalu zasadzkę – to załatwią sprawę i pójdą. A lokal zostaje. Zostają również powiązani z tym lokalem ludzie, którzy tu pracują, mieszkają. Gestapo umiało być cierpliwe. Czekać, obserwować. I błyskawicznie uderzyć.

Ochronę lokali konspiracyjnych stanowiła przede wszystkim ich ilość. „Skrzynką pocztową” mógł być każdy warszawski sklep, kawiarnia, warsztat, stragan uliczny, budka z gazetami – lokalem kontaktowym każde warszawskie mieszkanie. Gdyby można było odtworzyć inwentaryzację lokali konspiracyjnych, czynnych w Warszawie w okresie pięciu lat okupacji, to okazałoby się, jak znikoma była ilość lokali i mieszkań „czystych”, takich, w których „nic się nie działo”. W jak wielu sąsiadowały ze sobą komórki różnych organizacji, nic o sobie nawzajem nie wiedząc lub mijając się dyskretnie.

Tylko nieliczne lokale, o szczególnym znaczeniu, miały specjalne zabezpieczenie: zamaskowany dostęp, zapasowe drogi ewakuacji, lub korzystały z ochrony czynnej – uzbrojonych czujek i posterunków, uzbrojonej załogi. Powszechnie natomiast stosowana była ochrona bierna: sygnały ostrzegawcze lokali, hasła lub znaki rozpoznawcze ludzi.

Sygnał ostrzegawczy lub raczej sygnał potwierdzający, że lokal jest bezpieczny. Obowiązywała bowiem zasada, że brak umownego sygnału oznacza zagrożenie lokalu. Sygnał winien być taki, by nie zwracał uwagi niewtajemniczonych, i – co było bardzo ważne – taki, by w chwili potencjalnego zagrożenia można go było łatwo usunąć. Doniczka kwiatów w oknie mieszkania widoczna z ulicy, którą łatwo zdjąć na dźwięk każdego dzwonka i ustawić z powrotem. Umownie zasunięta firanka, kartka z ceną na wystawie sklepowej, kawałek sznurka wystający spod zamkniętych drzwi.

Hasło – zwykle krótkie pytanie – potwierdzone umowną odpowiedzią. Proste, ale jednocześnie dostatecznie wyróżniające się, choćby kolejnością słów, wykluczającą jego przypadkowe użycie przez niewtajemniczonego, a jednocześnie niezbyt sztuczne i przez to niezwracające uwagi przypadkowych słuchaczy. Odzew – potwierdzenie, że trafił właściwie i że w tym momencie może przekazać lub odebrać wiadomość lub przesyłkę. Znak rozpoznawczy – gazeta trzymana w umowny sposób, podkreślone słowo w tytule, dwie części zwykłego przedmiotu: ołówka, banknotu, kartki papieru, które po złożeniu przystają do siebie.

W „Agatonie” mieliśmy „skrzynek” sporo. Tylko niektóre znałem osobiście.

Drogeria firmy „Jan Beeger” Marszałkowska 59 niedaleko Śniadeckich jest dobrze wyposażona, kierownik (Jerzy Napiórkowski) uprzejmy i cierpliwy, biegle mówi po niemiecku. W sklepie jest kilka osób. Młoda dziewczyna szuka szamponu do włosów. Wybiera wśród wielu opakowań. Nie znalazła. Przeprasza. Wychodzi. Właściciel bez trudu odnajdzie kopertę, którą mu zostawiła „Krystyna”, i schowa ją do szuflady z ziołami.

Stragan na placu Jana Kazimierza. Starzyzna, domowe rupiecie, garnki, narzędzia. Urzęduje przy straganie starsza, gruba babina, której od czasu do czasu pomaga mąż kolejarz. (To dlatego mówiliśmy o tej skrzynce „u żony kolejarza”.) „Potrzebuję latarki na dwie baterie z czerwonym światłem” – to hasło, po którym żona kolejarza wręcza mi spod lady latarkę. Zostawił ją ktoś od „Pakulskich”. W jednej baterii są wycienione filmy z miesięcznym meldunkiem do Londynu.

„Jeleniarz” urzęduje od rana do zmroku, przy żelaznym ogrodzeniu Saskiego Ogrodu, naprzeciw Zachęty przemianowanej na Haus der Deutschen Kultur. Drewniany stolik pod ceratowym daszkiem zastawiony jest pamiątkami, które kupują jadący na urlop niemieccy żołnierze. Figurki, wazoniki, szkatułki. Bardzo brzydkie, ale za to błyszczące i tanie. Specjalnością firmy, która cieszy się największym powodzeniem wśród niemieckiej klienteli, są cynowe „jelenie na rykowisku”, które zadecydowały o kryptonimie skrzynki. Każdy zakupiony przedmiot „Jeleniarz” starannie zawija w gazetę. Równie starannie opakowaną paczkę wręcza „Hance”, która czeka wśród otaczających stragan klientów.

„Dziekanka” na Krakowskim Przedmieściu obok Karmelitów to jedna z najlepszych restauracji. Niemcy bywali tam rzadko. Wieczorem koncert. Gra skrzypek Henryk Palulis. Wieniawski, Paganini, Bartok. Ale także sentymentalne tanga i na życzenie gości – na pół legalne Serce w plecaku. Brawa. Skrzypek kłania się, dziękuje, komuś skinął głową. W przerwie przysiada się do stolika. Wstając, zabiera ze sobą egzemplarz „Nowego Kuriera Warszawskiego”, który przyniosła ze sobą elegancka blondynka.

Mydlarnia, sprzęt gospodarstwa domowego na Kruczej opodal Nowogrodzkiej. Prowadził ten sklep razem z żoną Janusz Bucholz, działacz warszawskiej YMCA, pianista dżezowy i kompozytor. Gdy na wystawie pojawi się puszka „mahoniowej” pasty do podłóg z wypisaną czerwonym ołówkiem ceną, to znak, że jest poczta do odebrania. Naprzeciwko sklepu był kiosk z papierosami. To prawdopodobnie z tego kiosku agenci gestapo obserwowali sklep Bucholzów, zanim ich oboje aresztowali i zamęczyli na śmierć.

Filia piekarni Bernatowicza: 6 Sierpnia 7 przy placu Zbawiciela (wprowadził nas tam „Marek” – Wojciech Bernatowicz). 7 lutego 1944 roku zjawiło się gestapo. Jeden w mundurze i jeden cywil. Zabrali kierowniczkę sklepu (i naszej „skrzynki”) panią Józefę Górzyńską (dziś Kucharską). Zabrali ją na Szucha. Wiedzieli dostatecznie dużo. Wydał ją dozorca-konfident. Bita – nie wydała nikogo. Na Wielkanoc wysłali ją do Ravensbrück, który przeżyła.

Wiele spraw i kontaktów organizacyjnych można było załatwić w barach kawowych i restauracjach licznie rozkwitłych w okupacyjnej Warszawie: w „Marago” na Wspólnej, w „Koniku” u Edzia Trojanowskiego na Hożej, w „Canaletto” na Nowogrodzkiej, w „To Tu” na Brackiej, „u dorożkarzy”; tak – nie wiem dlaczego – nazywaliśmy bar na Poznańskiej, choć nigdy żadnego dorożkarza tam nie spotkaliśmy. Jako kelnerki pracowały w tych lokalach Polki, przeważnie panie z inteligencji, stali bywalcy znali się z widzenia, obcy był łatwy do rozpoznania. Mimo polskiego personelu i polskiej klienteli w każdym lokalu można było natknąć się na konfidenta, spotkać patrol żandarmów, którzy, nachodząc lokal, wymuszali haracz od właściciela.

Byliśmy w kilka osób „u dorożkarzy”. Rzadko pozwalaliśmy sobie na taki luksus i ominięcie regulaminu bhp. Czasem była to okazja uczczenia szczególnie udanej operacji, czasem po prostu pretekst, żeby się dobrze najeść. Kiełbasa na gorąco była tam znakomita. Skrytkę w teczce miałem wypchaną pocztą, którą dla pośpiechu zabrałem od „Gajewskiego”, żeby ją rano wysłać z sekretariatu. Patrol – trzech żandarmów z rozpylaczami w ręku. Sprawdzają dokumenty i zawartość teczek. Gdy podeszli do naszego stolika, „Krystyna” w miarę bezczelnie powiedziała:
– Czy wam nie wstyd? My tu sobie spokojnie jemy, a wy nam przeszkadzacie.
Żandarm spojrzał na śliczną dziewczynę i łamaną polszczyzną powiedział:
– Wsztyd, wsztyd, może i wsztyd?
Po czym cały patrol, nie sprawdzając ani mojej teczki, ani naszych papierów, odpłynął w kierunku bufetu, gdzie czekał na nich uśmiechnięty restaurator.

Tego dnia miałem wyznaczone spotkanie w jednym z lokali kontaktowych na Świętokrzyskiej. Na mieście było spokojnie. Przyszedłem kilka minut przed wyznaczonym terminem. Klatka schodowa wprost z bramy, mieszkanie na najwyższym piętrze typowej śródmiejskiej kamienicy. Czekając, aż mi otworzą, zapamiętałem, jak idąca przede mną po schodach starsza pani otworzyła sobie kluczem drzwi i weszła do sąsiedniego mieszkania. Sąsiadka.

Było nas już trzech, ale czekaliśmy. Po kilku minutach zjawił się „Dzięcioł”, szef II Oddziału, i po przywitaniu rozpoczął odprawę.

Zaalarmowały nas odgłosy z klatki schodowej. Mówiący przerwał w pół zdania. Czujne napięcie, nawyk każdego człowieka żyjącego w konspiracji, podświadomie sygnalizowało niebezpieczeństwo. Nasłuchiwaliśmy, otworzywszy drzwi do przedpokoju.

Niemcy. Słychać było obce głosy i tupot kroków. Zatrzymali się o piętro niżej. Więc nie przyszli do nas. Ale to uspokajające wytłumaczenie starczyło nam na bardzo krótko. Dzwonek do drzwi. Potem dwa długie, uporczywe.
– Aufmachen.

„Dzięcioł” zapytał półgłosem, kto ma broń. Byłem bez broni, więc automatycznie sprawdziłem, czy mam przy sobie płaską pastylkę w ochronnym opakowaniu.
– Łomotanie do drzwi. Aufmachen. Polizei! Dzieliły nas od nich półcalowe deski drzwi i słabe zamki. Kilka uderzeń kolbą wystarczyłoby. Wydawało mi się, że słyszę nie tylko własny oddech, ale i ich zdyszane oddechy po tamtej stronie.

Czekaliśmy. Na co? Aż wyważą drzwi? To wszystko trwało krótko, ale każda z tych sekund była wówczas bardzo długa. Wtedy właśnie usłyszałem otwieranie drzwi sąsiedniego mieszkania i głos starszej pani. Tłumaczyła im chropowatą okupacyjną niemczyzną, że jest w mieszkaniu sama, że tam naprzeciwko też nikogo nie ma.

Sprawdzili jej mieszkanie. To dodało starszej pani pewności siebie. Mówiła teraz głośniej i śmielej. Wymieniła nazwisko, które figurowało na drzwiach naszego lokalu. Słuchałem zafascynowany jej odwagą i spokojem. Widziała, jak pół godziny temu wchodziłem, słyszała chyba również, że po mnie wchodzili inni. Domyślała się zapewne, w jakim celu przyszliśmy. I mimo to, a może właśnie dlatego, włączyła się. Mogła czekać. Jej, starszej, samotnej kobiecie, niewiele groziło.

Już sam fakt, że pozwolili jej mówić, dawał nam szansę. Jeszcze jedno słabe kopnięcie w drzwi, jakby ostatni argument w rozmowie ze starszą panią. Nasłuchiwali jeszcze przez chwilę, potem zeszli na dół.

Nigdy więcej nie byłem w tym lokalu. Dom został zburzony w czasie Powstania. Nic nie wiem o starszej pani, najodważniejszym człowieku, jakiego spotkałem w życiu.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek