Kategoria: Okupacja w Warszawie

„Gajewski”

W pracowniach fałszywych dokumentów niemałą rolę odegrali architekci. Nieprzypadkowo. Kiedy w kwietniu 1942 roku dostałem rozkaz zorganizowania Wydziału Legalizacji i Techniki wywiadu, stanąłem wobec problemu, gdzie szukać ludzi do takiej roboty. Odwaga to za mało, trzeba kwalifikacji dobrego kreślarza-grafika; narysować pieczęć lub tekst wydrukowany nietypową czcionką, umiejętnie dobrać kolor tuszu do odbicia pieczęci, podrobić podpis. Nie wolno się pomylić. Sprawdzać będą spece nie lada: gestapowcy i agenci Abwehry.

Postanowiłem szukać kandydatów wśród kolegów-architektów. Udało się. W pierwszej naszej pracowni fałszywych dokumentów u „Gajewskiego” nie tylko pracowali sami architekci, ale i lokal pracowni mieścił się na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej przy ulicy Koszykowej 55. W następnych pracowniach też przeważali architekci.

W skład naszej pracowni „Gajewski” wchodzili: dr arch. Piotr Biegański – „Paweł”, wówczas starszy asystent Zakładu Historii Architektury i Sztuki, Kazimierz Maciej Piechotka – „Jacek”, student, młodszy asystent Zakładu Architektury Polskiej, i Zofia Chojnacka – „Agata”, inżynier architekt.

Jesienią 1939 roku zarządzeniem Generalnego Gubernatora wszystkie wyższe uczelnie zostały rozwiązane, a wszelka działalność naukowa – zakazana. W listopadzie 1939 Politechnika, a więc i Wydział Architektury zostały zamknięte. Biblioteka oraz zbiory Zakładu zostały wyłączone z użytkowania i zabezpieczone do dyspozycji władz niemieckich. Udało się jednak tak przeprowadzić sprawę, że na kuratora zbiorów powołano prof. Jana Zachwatowicza. Umożliwiło to szerokie korzystanie z biblioteki i zbiorów dla potrzeb tajnej dydaktyki i prac naukowych. Zakład stał się ośrodkiem tajnego nauczania. Dla lepszego uzasadnienia prac prowadzonych w Zakładzie wystąpiono do władz o utworzenie Pracowni Urbanistycznej, która oficjalnie miała wykonywać prace zlecone przez Zarząd Miejski. Utworzenie tej pracowni pod kierownictwem profesora Tadeusza Tołwińskiego i przy udziale Lecha Niemojewskiego, Jana Zachwatowicza i Piotra Biegańskiego usprawiedliwiało fakt obecności w Zakładzie zarówno pracowników naukowych, jak i studentów.

Ale obecność tajnej pracowni fałszywych dokumentów wywiadu AK w Zakładzie Architektury Polskiej zawdzięczaliśmy przede wszystkim odwadze i przychylności „Profesora Jana”. Spory pokój, pełen regałów z rysunkami i półek z książkami – po wykonaniu odpowiednich skrytek – nadawał się do naszej pracy doskonale. Dodatkową jego zaletą były dwa wejścia do gmachu, jedno od Koszykowej, drugie przez dziedziniec od Lwowskiej, co utrudniało obserwację osób wchodzących i wychodzących. Dojście do pracowni przez korytarze i kreślarnie w razie alarmu dawało czas na ukrycie kompromitujących materiałów, ewakuację ludzi lub przygotowanie obrony. Okna od Lwowskiej – pracownia mieściła się na parterze – były na stałe szczelnie zasłonięte, co, wobec obowiązku zaciemniania okien, nie wzbudzało podejrzeń. Skład osobowy pracowni, w której przebywały stale osoby tak czy inaczej oficjalnie związane z gmachem, a przychodzili jedynie „Elżbieta”, „Wojtek” i ja, nie wzbudzał podejrzeń w licznie odwiedzanym budynku. Jeśli nawet ktoś z Polaków uczących się lub pracujących tu orientował się, że w naszej pracowni „coś się święci” – to się tym nie chwalił. Nikt nikomu i niczemu zbytnio się nie przyglądał.

Mieliśmy już pracownię – ludzi, lokal i wyposażenie – trzeba było wymyślić jej kryptonim. Pozornie łatwa formalność, nie była jednak taka prosta. Kryptonim musiał odpowiadać następującym wymaganiom:
– nie nasuwać skojarzeń z tematem naszej działalności ani z miejscem pracy;
– być możliwie nietypowy i czytelny, by nie powodować pomyłek na poczcie oddziału;
– nadawać się jako adres w tajnej korespondencji, ale również do użycia w jawnej (i często podsłuchiwanej) rozmowie telefonicznej czy w lokalu publicznym, co wykluczało wszelkie kombinacje liczbowo-literowe.

Siedzieliśmy z „Wojtkiem” u Gajewskiego, popularnej cukierni-kawiarni na rogu Koszykowej i Marszałkowskiej, popijając kawę.
– A może by tak po prostu „Gajewski”?
Tak nam to pasowało, że i inne późniejsze pracownie legalizacyjne dostawały cukierniano-kawiarniane kryptonimy: „Blikle”, „Pomianowski”, „Żmijewski”.

Zamówienia przekazywałem pocztą. Określałem dokładnie, jaki dokument ma być wykonany, gdy dokumenty dla danej osoby wykonywane były w różnych pracowniach; albo podawałem tylko ogólnie: „komplet do poruszania się w nocy po Warszawie”, „wyjazd do Krakowa”. W przypadkach pilnych lub bardziej skomplikowanych, zwłaszcza gdy chodziło o dokumenty dla zagranicznego kuriera, przynosiłem zamówienia osobiście i razem „komponowaliśmy osobowość”. To była najciekawsza część pracy. Mieliśmy dużą satysfakcję, kiedy właśnie takie dokumenty, wzbogacone o nowe, autentyczne pieczątki i podpisy kontroli granicznych, wracały do nas. Trafiały do kartoteki naszego biura studiów. Zaraz po uruchomieniu pracowni przekazałem kolegom fałszerskie abecadło, którego nauczyłem się w Londynie. Wkrótce moi „uczniowie” umieli więcej i lepiej ode mnie. Dzięki umiejętnościom rysunkowym i nabywanej stopniowo wiedzy fałszerskiej cała trójka: „Paweł”, „Jacek” i „Agata”, doszła do takiej wprawy, że każde z nich mogło samodzielnie wystawić dowolny komplet dokumentów spośród posiadanych na składzie w pracowni. A było tego niemało.

Zwykle – dla usprawnienia roboty – „Paweł” i „Jacek” zajmowali się techniczną obróbką dokumentów. „Agata”, znająca dobrze niemiecki, ustalała teksty, dobierała odpowiednie maszyny do pisania i wystawiała rozliczne zaświadczenia, rozkazy wyjazdów itp. Czuwała, by wystawione dokumenty były odpowiednio podniszczone, „używane”. Kończyli pracę pod wieczór, tak by odbierająca pocztę łączniczka zdążyła przed godziną policyjną przekazać ją dalej lub zawieźć do domu i ukryć w skrytce.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek