Kategoria: Okupacja w Warszawie

„Agaton”

Działalność wywiadowcza prowadzona była przez Oddział II Komendy Głównej AK, który w latach 1941-1944 obejmował 9 wydziałów. Jednym z nich był „198” – Legalizacja i Technika. Głównym zadaniem tego wydziału była „legalizacja”, to jest dostarczanie fałszywych dokumentów dla potrzeb wywiadu.

Tak jak każda konspiracyjna komórka, wydział nasz miał swój kryptonim, którym adresowano do nas korespondencję i którym ja, jako kierownik, podpisywałem pocztę wychodzącą na zewnątrz. Po każdej większej wpadce i aresztowaniach zmieniano kryptonimy komórek. Okazji było dużo. Ponadto co pewien czas zmieniano kryptonimy profilaktycznie, by utrudnić rozpoznanie Niemcom. Po liczbie „198” przydzielano nam kolejno „C8”, „518”, „Wd 68”, „218” i „Agaton”. Dla nas we wspomnieniach „Agaton” firmuje cały okres naszej przeszło dwuipółletniej pracy. Kryptonim, który towarzyszył nam w Powstaniu jako nazwa naszego plutonu, i zgodnie z konspiracyjną tradycją, mój osobisty pseudonim. Zawdzięczaliśmy go kalendarzykowi na rok 1944 nowego szefa wywiadu, pułkownika Kazimierza Iranka-Osmeckiego – „Makarego”, który po aresztowaniu „Dzięcioła” objął w początku tego roku kierownictwo mocno przez gestapo nadwerężonego II Oddziału. Święci, jacy patronowali kolejnym styczniowym dniom w kalendarzyku szefa, zastąpili dotychczasowe literowo-liczbowe kryptonimy.

Legalizacja i Technika w odniesieniu do wywiadu – to pojęcia o bardzo szerokim zakresie. W naszym przypadku trzeba je ograniczyć do następujących działów: „legalizacja”, czyli fałszywe dokumenty, fotografie, skrytki i szkolenie. W ostatnich miesiącach przed wybuchem Powstania rozszerzyliśmy co prawda nasz asortyment o pracownię radiową i skup broni, ale podstawowym zadaniem naszej komórki w ciągu 28 miesięcy były fałszywe dokumenty i skrytki.

W latach okupacji hitlerowskiej dokumenty osobiste potrzebne były Polakowi stale, w dzień i w nocy. W łapance ulicznej, do jazdy pociągiem, do przebywania na ulicy po godzinie policyjnej, podczas nocnej rewizji w mieszkaniu. Choć nieraz nawet z najlepszymi autentycznymi dokumentami ludzie trafiali do obozów koncentracyjnych i na listy zakładników, wielu „dobre” fałszywe dokumenty uratowały życie. Nasi klienci pod względem dokumentów dzielili się na trzy kategorie: legalni, półlegalni i nielegalni. Legalni – to tacy, którzy posiadali prawdziwe dokumenty osobiste i legitymacje odpowiednich instytucji. Najlepiej instytucji „mocnych” współpracujących z wojskiem. „Im Dienst der deutschen Wehrmacht.” W przypadku aresztowania Niemcy mogli sprawdzić autentyczność dokumentów, a instytucja – interweniować w sprawie zatrzymanego pracownika. Aresztowanym w ulicznej łapance na roboty przymusowe do Rzeszy interwencja „mocnej” instytucji zwykle pomagała. Od nas potrzebowali tylko dokumentów uzupełniających, jak na przykład rozkazu wyjazdu. Często jednak ludzie „legalni” w trakcie czynności konspiracyjnych posługiwali się fałszywymi papierami, by w razie wpadki nie narazić domu i rodziny.

Półlegalni – tacy, których autentyczne dokumenty wymagały aktualizacji, jak na przykład przedłużenia okresu ważności, wpisania zmiany adresu, a ponadto potrzebowali dokumentów uzupełniających: karty pracy, nocnej przepustki, zaświadczenia.

Nielegalni – żyjący wyłącznie na fałszywych dokumentach. Z biegiem lat i narastających zagrożeń było ich coraz więcej. Sam w ciągu dwuipółletniego pobytu w okupowanej Warszawie posługiwałem się wyłącznie fałszywymi dokumentami. Pierwszym i jedynym moim prawdziwym dokumentem była legitymacja AK, którą dostałem w Powstaniu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z fałszywych dokumentów, wystawianych w naszych pracowniach, korzystały w zasadzie tylko komórki wywiadu. Rzadziej inne komórki AK, które trafiały do nas oficjalną drogą, to jest przez tajną pocztę. Pomagaliśmy jednak wielokrotnie osobom potrzebującym, nie wchodząc w ich przynależność organizacyjną. Żydom, którzy uciekli z getta lub ukrywali się po tej stronie muru, Polakom z terenów wcielonych do Rzeszy, którzy dostali się do Warszawy, lub po prostu zagrożonym, którzy na gwałt musieli zmienić nazwisko, adres, wyjechać z Warszawy.

W okresie rozbudowy „Agatona” w latach 1943-1944 pracowaliśmy w zespole liczącym około 40 zaprzysiężonych żołnierzy AK oraz znacznie większą, trudną do ustalenia, liczbą osób współdziałających z nami. Nie było planów produkcji, wskaźników wydajności i sprawozdań kwartalnych. Ale przecież jakieś ilościowe pojęcie o naszej codziennej robocie daje choćby fakt, że dla samego tylko utrzymania łączności, w naszym bardzo niewielkim wydziale, trzeba było odbywać codziennie, pod okiem gestapo, żandarmerii, „granatowych” i kapusiów – około pięćdziesięciu spotkań, ściśle zaplanowanych w wielu różnych punktach miasta. 28 miesięcy – to 700 dni roboczych, 35 tysięcy spotkań. A ile pośpiechu i zmęczenia, niepokoju i strachu, radości i satysfakcji?

Dział fałszywych dokumentów „Agatona” obejmował pracownie i – według stosowanej dziś nomenklatury – „samodzielne stanowiska pracy”. Osiem komórek „legalizacyjnych” (w porządku chronologicznym): „Gajewski”, Żmijewski”, „Ambas”, „Blikle”, „Franaszek”, „Pomianowski”, „Piekarnia” i „Wedel”. Dwie fotograficzne: „Senex”, „Inżynier”, i dwa archiwa: „Domek” i „Zachęta”. Ponadto współpracowali z nami liczni „kooperanci”: drukarnie, wytwórnie pieczęci, składnice papieru, sklepy. Wiele pomocy okazała mi na tym odcinku pani Wanda Michalska, właścicielka „Introligatorni Artystycznej”.

W okresie pełnej rozbudowy „Agatona” – choć nie byliśmy nastawieni na fałszerską masówkę – nasze pracownie wystawiały miesięcznie około tysiąca fałszywych dokumentów o bardzo różnym asortymencie. Od prostego nachtausweisu – przepustki nocnej, niezbędnej dla każdego Polaka przebywającego na ulicy po godzinie policyjnej (która wahała się w różnych okresach od 19-21 do 5 rano) – do skomplikowanych, różnojęzycznych dokumentów zagranicznego kuriera jadącego z Warszawy przez Niemcy – Francję do Hiszpanii, który w trakcie podróży zmieniał pociągi, osobowości i komplety dokumentów.

Żeby móc zaopatrzyć naszych ludzi w fałszywe dokumenty, trzeba było przeprowadzić skomplikowany cykl czynności:
– rozpoznać dokument, jego przydatność i zakres stosowania;
– uzyskać, choć na krótko, oryginalny dokument i zapoznać się ze sposobem wypełniania, kontroli, przedłużania itp.;
– zdobyć oryginalne blankiety lub wyprodukować falsyfikaty;
– zapewnić „oprzyrządowanie”, tzn. pieczątki, numeratory, datowniki, znaczki stemplowe, odpowiedni komplet maszyn do pisania o różnych czcionkach itd.;
– opanować technikę wystawiania dokumentu, z niełatwą sztuką podrabiania podpisów;
– czuwać nad aktualizacją dokumentu;
– instruować użytkowników, zwłaszcza tych, którzy otrzymywali dokument po raz pierwszy. Stare wygi wiedziały, jak się nim posługiwać, lepiej od nas.

Z biegiem czasu, gdy rósł asortyment różnojęzycznych dokumentów, zaświadczeń i „pism urzędowych” oraz pieczęci, którymi posługiwaliśmy się, założyliśmy u „Gajewskiego”, w naszej największej pracowni, prawdziwe biuro studiów gromadzące skrzętnie wszelkie wzory i informacje dotyczące dokumentów, aktualnie używanych pieczęci i podpisów.

Po pewnym okresie działalności komórek fałszerskich, gdy nieuchronne wpadki ujawniły wysoki poziom naszego rzemiosła i bogaty asortyment, gestapo w instrukcjach dla swych placówek zalecało, by każdy dokument pochodzący z GG, zwłaszcza z Warszawy, był traktowany jako potencjalny falsyfikat i kontrolowany szczególnie starannie. Komplement dla naszej roboty, ale i dodatkowe emocje dla naszych klientów.

Oprócz dokumentów zdobycznych korzystaliśmy również z papierów wypożyczanych nam na wzór przez naszych ludzi zatrudnionych w instytucjach niemieckich. Podziwiałem odwagę tych ludzi, którzy dosłownie oddawali swe życie w nasze ręce. Z naszej strony wymagało to szczególnej ostrożności, by przy fotokopii wypożyczonego dokumentu, robionej zawsze w pośpiechu, uzyskać jak najwięcej o nim informacji, a jednocześnie nie zdradzić źródła w razie wpadki naszego archiwum.

Dokumenty drukowane w Warszawie trafiały do nas nieraz wcześniej niż do instytucji niemieckich oficjalnie się nimi posługujących. Można śmiało powiedzieć, że w latach 1943-1944 niemal każdy dokument legalizacyjny, drukowany przez Niemców w Warszawie, mimo ostrej kontroli i kary śmierci w razie wpadki trafiał do naszych rąk. Z jednej tylko Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych (PWPW) na Nowym Mieście dostawaliśmy co miesiąc grubą teczkę okazowych egzemplarzy.

Dokumenty, które fałszowaliśmy, można podzielić na trzy grupy: legalizacyjne, podróżne i specjalne. Komplet dokumentów legalizacyjnych dla Polaka żyjącego w Warszawie w latach 1942-1944 obejmował długą listę. Metryka urodzenia, Kennkarte (karta rozpoznawcza) – zasadniczy dokument tożsamości, odcinek meldunkowy, Ausweis (legitymacja służbowa), Bescheinigung (zaświadczenie) z Arbeitsamtu (urzędu pracy) stwierdzające zatrudnienie w instytucji przydatnej dla gospodarki Rzeszy, oraz możliwie liczne dokumenty uzupełniające: przepustka nocna, kartki żywnościowe, zaświadczenie o szczepieniu tyfusu itp. Im więcej, tym lepiej. Niemcy kochali się w papierkach. Wszystko „używane”, nie nazbyt nowe.

Dokumenty podróżne to już była „wyższa szkoła jazdy”. I dla fałszerzy, i dla posiadaczy. Nawet do poruszania się po GG – a przy posiadaniu odpowiednio „mocnej” legitymacji wchodziły w grę tylko podróże służbowe. Obok dokumentów osobistych, sprawdzanych często i skrupulatnie, konieczna była jeszcze przepustka kolejowa i rozkaz wyjazdu (Marschbefehl) zakończony sakramentalnym zwrotem: „Alle Behörden werden gebeten, dem Obengenannten Hilfe zu gewähren” – „Wszystkie odnośne władze są proszone o okazanie pomocy okazicielowi”. Co prawda, woleliśmy, żeby „odnośne władze” nie okazywały naszym klientom ani zbytniego zainteresowania, ani pomocy – ale taka była obowiązująca formuła.

Dokumenty dla kurierów zagranicznych, których trasy wiodły od zaplecza frontu wschodniego po granicę francusko-hiszpańską, były wystawiane za każdym razem indywidualnie, dopasowane nie tylko do zamierzonej trasy, ale i do osobowości kuriera, jego przyzwyczajeń i upodobań – starannie z nim konsultowane.

Znaliśmy naszych klientów z fotografii i z fałszywego nazwiska, które wraz z danymi personalnymi zwykle sami sobie dobierali, orientowaliśmy się z konieczności, dokąd jadą, mogliśmy się domyślać, po co. Czasem z zamówień, które przynosiła poczta, wyłaniała się znajoma twarz. Rozpoznana fotografia była dla mnie zawsze źródłem satysfakcji. Bliskimi stawali się również ludzie osobiście nieznani, których fotografia i kolejne nazwisko wpływały do nas regularnie lub których spotykałem po ich powrocie, by wysłuchać informacji o naszych dokumentach.

Technicy firmy budowlanej zatrudnieni przez Organisation Todt jadący do Brześcia to cichociemni skoczkowie, oficerowie „Wachlarza”. Urzędnik firmy „Bacutil”, produkującej konserwy dla Wehrmachtu, jeżdżący w poszukiwaniu wagonu z puszkami konserw, zaginionego na trasie Radom-Mielec, to oficer wywiadu sieci „Lombard”, skierowany w poszukiwaniu poligonu V-l, V-2. Przystojna, młoda blondynka, Marie Springer, volksdeutschka, udaje się z wizytą do ciotki zamieszkałej w Berlinie – przywiezie fotografie „Tirpitza”, niemieckiego superpancernika ukrytego w norweskich fiordach. „Bradl” jako generał wojsk technicznych „Süd-Ost Front Ukrainę” Julius von Hallmann jedzie służbowo do Paryża, do VII Sztabu marszałka von Rundstedta – zmontuje drogi przerzutu dla kurierów, a nam przywiezie wzór przepustki do przekroczenia granicy francusko-hiszpańskiej, którą będziemy drukowali w Warszawie.

Dokumenty specjalne – wyliczam najciekawsze – podróżne kartki żywnościowe dla krajów okupowanych i Carte d’Identite (Karta tożsamości) używana w Paryżu, życzenia świąteczne i legitymacja AK, wreszcie dokumenty fikcyjne.

Kartki żywnościowe obowiązywały podczas wojny w Rzeszy i we wszystkich podbitych krajach. Były cennym towarem. Żeby je więc uchronić przed fałszowaniem, drukowano je w Niemczech, na papierze z wodnym znakiem, na podkładzie różnokolorowych giloszy. Klisze drukarskie podrobiliśmy w Warszawie bez trudu. Największy kłopot mieliśmy z papierem. Ponieważ kartki używane były zazwyczaj w niewielkich ilościach, co utrudniało dokładną kontrolę jakości papieru, poszliśmy na rozwiązanie prymitywne, ale – jak się okazało – wystarczające. Dobraliśmy papier dwukrotnie cieńszy, na który nadrukowaliśmy szare tło znaków wodnych, po czym na tę zadrukowaną powierzchnię nakleiliśmy drugą warstwę tego samego papieru. Przy sprawdzaniu wodnych znaków zwykłą metodą – pod światło – były dobre.

Carte d’Identite – francuskich tekstów jeszcze nie drukowaliśmy w Warszawie. Zachęciła nas lakoniczna uwaga „Bradla”, że „oni tam w Paryżu mają z tym trudności, obiecałem, że spróbujemy im pomóc”, zmobilizowała nas dodatkowo szansa współpracy technicznej polskiego i francuskiego ruchu oporu. Legitymacja, którą przywiózł nam wkrótce „Bradl”, była – jak na nasze warszawskie możliwości – nie tak trudna do podrobienia. Niewielka, dwustronnie zadrukowana kartka białego kartonu z żółtym giloszem w tle i czarnym tekstem. Spory nakład tych hitlerowskich kart rozpoznawczych, obowiązujących w okupowanej Francji, wydrukowanych w Warszawie, wraz z kompletem pieczęci, zabrał ze sobą „Bradl” w kolejnej podróży do Paryża w walizce z podwójnym dnem.

Dokumenty fikcyjne – a mimo to bardzo przydatne. Ogromna ilość wymaganych dokumentów, mających utrudnić nam poruszanie się, a Niemcom ułatwić kontrolę, obróciła się w rezultacie przeciw okupantom. Powstała papierkowa dżungla, w której – zwłaszcza pod koniec okupacji – przestali się orientować nawet Niemcy. Tajność i związana z nią anonimowość instytucji wojskowych i urzędów, używających enigmatycznych pieczęci „Dienststelle Feldpost No…”, działających na obszarze wielu podbitych krajów, a do tego jeszcze zmieniających miejsce pobytu, nasunęła nam pomysł bezczelnego bluffu. Postanowiliśmy stworzyć fikcyjne instytucje posługujące się fikcyjnymi dokumentami. Bluff zmieniał reguły gry. Fałszywe dokumenty awansowały. Niczego nie potrzebowały naśladować i – co ważniejsze – z niczym nie można ich było porównywać. Były technicznie bezbłędne. Drukowane na papierach z wodnym znakiem (kradzionych) na podkładzie barwnych giloszów, numerowane. Z nienagannymi pieczęciami i podpisami. Wszystko „geheim” – „tajne” lub co najmniej „dienstlich” do „użytku służbowego”. Wszystko było „autentyczne”. Tylko instytucji nie było. Przy niemieckim szacunku dla dokumentów i pieczęci – szafa grała znakomicie.

Czy nasze fałszywe dokumenty były dobre? „Bradl”, nie byle jaki autorytet w tej dziedzinie, wystawił im bardzo pochlebną opinię: „Wszystkie te piękne i niezawodnie działające papiery i dokumenty fabrykowała, z idealną precyzją kierowana przez «Agatona», komórka legalizacyjna O II Komendy AK. Chwała wielka im za to…” Równie pozytywnie ocenił naszą robotę płk Zygmunt Walter-Janke, komendant Śląskiego Okręgu AK: „Dokumenty O II były robione wzorowo […]. Nawet w Okręgach wykorzystywano powiązania lokalnych Oddziałów wywiadowczych, aby zaopatrywać się w dokumenty z «Agatona».”

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek