Kategoria: Okupacja w Warszawie

Mieszkanie

W okupowanej Warszawie wynajęcie pokoju komuś, o kim wiadomo było, że tkwi w robocie konspiracyjnej, a do tego jeszcze żyje na lewych papierach, było aktem świadomego ryzyka i odwagi. Gdyby nie tysiące ludzi, którzy nie bali się podjąć tego ryzyka, nie byłoby tak rozbudowanej w Warszawie konspiracji. Można było mieć fałszywe dokumenty, fikcyjną posadę, paradować nielegalnie w mundurze – ale każdy musiał gdzieś mieszkać. A tam o każdej porze mogła ujawnić nielegalnego lokatora przypadkowa rewizja, znaleźć przybyłe po jego tropie gestapo.

W okresie od 4 marca 1942 do 1 sierpnia 1944 roku zmieniałem mieszkanie – jak na warunki konspiracyjne, rzadko – osiem razy. Tylko dwukrotnie – w początkowym okresie – mieszkałem u ludzi, którzy nie wiedzieli o mojej cichociemnej przeszłości.

Za pierwszym razem było to przy alei Wojska Polskiego na Żoliborzu. Mój gospodarz, urzędnik Zarządu Miejskiego, samotny w dwupokojowym mieszkaniu, poszukiwał solidnego lokatora. Trafiłem z czyjegoś polecenia, byłem oficjalnie urzędnikiem Ostbahnu; w mundurze kolejarza chodziłem codziennie do pracy.

Komorne za „pokój z używalnością kuchni” wpłaciłem z góry. Wspólnie narzekaliśmy, przekazywaliśmy sobie wiadomości z tajnej prasy i radia pod ochronną formułą: „Słyszał pan, co ludzie mówią.” Wspólnie uzgadnialiśmy sposoby unieruchamiania licznika elektryczności i gazomierza, co było stosowane powszechnie jako akt samoobrony gospodarczej i patriotyczny nakaz. Mój gospodarz, początkowo podejrzliwy, nabierał coraz większego do mnie zaufania. Wracałem przed godziną policyjną, brałem „urzędowe kawałki” do roboty w domu, jak na przykładnego urzędnika kolei przystało. Nie musiałem tej opinii prostować, gdyż wywoływanie meldunków pisanych sympatycznym atramentem, które robiłem w łazience, maskowałem częstymi przepierkami, a przepisywanie tekstów na małe karteczki, nad czym ślęczałem wieczorami, miało wszelkie pozory biurowej pisaniny. Piecowe ogrzewanie mieszkania skutecznie likwidowało ślady mej działalności. Zresztą wywoływane i przepisywane meldunki pochodziły od kolejarzy.
Jeśli w rozmowie gospodarz zadawał mi zbyt specjalistyczne pytania, zasłaniałem się tajemnicą służbową. Uśmiechał się i znacząco przymrużał oko. O konieczności wyprowadzenia się stamtąd zadecydował nalot radzieckich bombowców i zaufanie gospodarza do mego kolejarskiego munduru.

W nocy obudziły nas syreny alarmowe. Zapalone na niebie „świece” były zapowiedzią rychłego bombardowania. Pierwsze bomby spadły dość daleko. Ale właśnie w chwili, gdy uspokajałem zdenerwowanego gospodarza, usłyszałem świst, dmuchnęło i znalazłem się pod przeciwległą ścianą w towarzystwie gospodarza i ramy okiennej bez szyb, którą podmuch wyrwał z futryny. Byliśmy obaj cali i zdrowi, trochę potłuczeni i bardzo przerażeni.

Pomagałem gospodarzowi pozbierać się. Nalegał, byśmy dla uzyskania przydziału szyb, nie zwlekając, sprowadzili przedstawicieli naszych pracodawców. On – magistratu, ja – Ostbahnu. Obie instytucje na pewno pomogą swym pracownikom, ofiarom radzieckiego bombardowania. Wolałem mu nie tłumaczyć ani mych obaw przed zbyt starannym remontem mieszkania, który mógłby ujawnić skrytkę podłogową, wykonaną w moim pokoju pod nieobecność gospodarza; ani mych zastrzeżeń co do zbyt gorliwej opieki Ostbahnu. Pod pretekstem silnego szoku nerwowego wyprowadziłem się „do rodziny”.

Następne „legalne” mieszkanie musiałem opuścić jeszcze szybciej. Tym razem zawiniło przesadne, naszym zdaniem, zamiłowanie do porządku pani domu i – co tu ukrywać – nasza lekkomyślność. Przez „znajomych” wynajęliśmy wraz z „Maćkiem” elegancki pokój na piętrze w domku pani Przyborowskiej (siostry pisarza Walerego Przyborowskiego) przy ulicy Kaniowskiej 35, „ze sprzątaniem i używalnością kuchni”. Stosunkowo wysokie komorne, które zapłaciliśmy z góry, w miarę autentyczne dokumenty osobiste i powołanie się na „znajomych” uspokoiło nasze gospodynie, dwie samotne kobiety, zmuszone ze względów finansowych do wynajmowania pokoi. Występowaliśmy tam w roli solidnych „handlowców”. Aż do chwili gdy w trakcie sprzątania naszego pokoju pani domu natrafiła na dwa pistolety nie dość starannie ukryte przez nas na półce z książkami.

Kilka miesięcy później w domku na Kaniowskiej rozegrała się tragedia, której echo doszło do mnie. Opróżniony przez nas pokój wynajęło małżeństwo z dwojgiem małych dzieci. Papiery mieli nienaganne, komorne płacili punktualnie, na miasto wychodzili rzadko. Spokojni lokatorzy.
Dzwonek do drzwi. Dwaj umundurowani esesmani tropiący zbiegłych z getta Żydów. Poszli na górę. Zażądali kosztowności i pieniędzy. Sprowadzili wszystkich czworo do pralni w piwnicy i kazali im tam czekać. Zapowiedzieli, że wrócą. Gdy zaniepokojona pani domu zeszła po kilku godzinach do piwnicy, zastała cztery trupy w kałuży krwi. Mąż siekierą zamordował żonę i dzieci, i sam odebrał sobie życie.

Doświadczenia nauczyły mnie, że wobec ludzi, u których mam zamieszkać, nie wolno ukrywać, że jestem cichociemnym skoczkiem, że mam fałszywe papiery. Byłbym wobec nich nielojalny. Mimo to, a może właśnie dlatego, przyjmowali mnie pod swój dach. Nigdy mi nikt nie wymówił mieszkania nawet w okresie najgorszych łapanek, nocnych rewizji, blokady całych odcinków ulicy. Wyprowadzałem się – zawsze z żalem – z własnej inicjatywy, przeważnie na wiadomość o aresztowaniu kogoś, kto znał ten adres.

W praktyce zmiana adresu nie była łatwa. W trzecim roku wojny, odkąd zacząłem zmieniać mieszkania, mimo pomocy specjalnej komórki zakwaterowania, coraz trudniej było znaleźć mieszkanie całkowicie czyste. Ci, którzy nie bali się przyjąć do siebie cichociemnego skoczka, przeważnie sami brali udział w robocie konspiracyjnej. Nieraz ich mieszkania bywały już „spalone” i po pewnym czasie znowu użytkowane.

Wiedziałem, że jestem lokatorem niebezpiecznym, i mimo to musiałem narażać ludzi mi życzliwych, zdawałem sobie sprawę, że oni ryzykują więcej niż ja. Miałem stale zapasowy komplet dokumentów – z przepustką nocną włącznie – mogłem wyjść, zniknąć. Żyłem na lewych papierach, nie narażałem mych najbliższych. W ostateczności miałem w mieszkaniu broń i zawsze przy sobie truciznę. Jak wiejska baba, zabierająca pieniądze na targ, zawiązywałem moją pastylkę w węzełek chustki do nosa. Inaczej moi gospodarze. Żyli legalnie, narażali siebie i swoje rodziny. Odpowiedzialność zbiorowa była egzekwowana przez gestapo bezlitośnie.

Gdy wieczorem wracałem do domu, byłem bezpieczny. Nawet, jeśli tylko wydawało mi się, że jestem bezpieczny – to mi wystarczało. Dla moich gospodarzy wraz ze mną wracało zagrożenie. Mogłem przyprowadzić za sobą tajniaka, gestapo.

Umiejętność zapominania nazwisk i adresów była w konspiracji obowiązkiem i najskuteczniejszą formą ochrony ludzi, którzy mi zaufali. Wbrew tej zasadzie zapamiętałem większość z moich konspiracyjnych mieszkań: na ulicy Noakowskiego 10 (?) u państwa Wolskich (?), na ulicy Grajewskiej, na Pańskiej 9 u pani Heleny Mysłowskiej, na Walecznych 25 u pani Zofii Woyzbun, w alei Niepodległości 168 (?) u pani Marii d’Alphonse, na Szopena 8 u pań Heleny i Marii Wańkowiczówien. Żałuję, że nie pamiętam ani wszystkich nazwisk, ani dokładnych adresów moich gospodarzy. Ale nie zapomniałem, jak życzliwie otwierali mi drzwi, jak dzielili moje smutki i radości, jak nasłuchiwali razem ze mną, gdy w ciszy nocnej samochód zatrzymywał się przed bramą. Wracałem zwykle przed godziną policyjną, ale dostatecznie wcześnie, żeby się nie nadziać na przypadkowy patrol. Wolałem, żeby nie sprawdzali ani mych papierów, ani mej zwykle mocno wypchanej teczki. Jadłem kolację u siebie w pokoju lub razem z mymi gospodyniami (w większości moich konspiracyjnych mieszkań dom prowadziły kobiety); wymienialiśmy zasłyszane na mieście wiadomości, konspiracyjne gazetki, ostatnie komunikaty BBC. Gadaliśmy. Mogłem być na luzie. Lodówkę, żeby działała sprawnie, trzeba co pewien czas odmrażać. Człowieka też. Wprowadzając się do kogoś, przestrzegałem zasady, by nie potęgować wzajemnych zagrożeń i nie wciągać do roboty w naszym wydziale nikogo z współlokatorów. W jednym tylko przypadku, gdy zamieszkałem u pani Zofii Woyzbun na ulicy Walecznych, nie potrafiłem tego dotrzymać.

Znałem ten dom jeszcze sprzed wojny, gdy pracowałem u architekta Jerzego Woyzbuna jako „murzyn” przy niejednym konkursie. Podczas wojny spotykałem go na Litwie, we Francji i w Wielkiej Brytanii. Sprowadzając się na Walecznych, wiedziałem, że nie będę tam pierwszym cichociemnym lokatorem, i że zarówno pani Zofia, jak i jej czwórka dzieci są bliscy „organizacji”. Pierwszy nie wytrzymał – starszy syn – Jurek. Po wielu aluzyjnych wstępach „przyznał się”, że jest kapralem AK, i zapytał, czy mogę mu załatwić jakiś przydział. I ani się obejrzałem, jak wszyscy znaleźli się w „Agatonie”.

Do kompletu zagrożeń mieszkania na Walecznych należy jeszcze dodać Zygmunta Kleyffa, architekta, który – „spalony” w konspiracyjnej robocie – zamieszkał tam nielegalnie, oraz dwie małe dziewczynki, które pewnego styczniowego wieczoru 1943 roku przyprowadziła pani Zofia.
– To z transportu z Zamojszczyzny. Kolejarze brali dzieci z wagonów na Dworcu Wschodnim, Jakoś się pomieścimy. Trzeba im zaraz dać coś gorącego do jedzenia i w coś je ubrać.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek