Kategoria: Okupacja w Warszawie

Pierwszy dzień w Warszawie

Wyszliśmy z Dworca Głównego w Aleje Jerozolimskie. Skręciliśmy w Marszałkowską w kierunku placu Zbawiciela. Byłem znowu u siebie. Szliśmy Marszałkowską.

Po skoku, w drodze na stację w Wyszkowie, uzgodniliśmy, że w Warszawie pójdziemy na różne adresy kontaktowe: my dwaj z „Dżulem” na Puławską, pozostała czwórka na Natolińską. Szliśmy wolno, jak najwolniej. Żeby się móc napatrzeć, nasłuchać, nasiąknąć. Szedłem znajomą ulicą.

Był początek marca. Już nie zima i jeszcze nie wiosna. Wydało mi się brudno i biednie. Jedyną kolorową plamą w zmęczonej szarzyźnie ulicy był jadowicie zielony patrol żandarmów, idących środkiem chodnika. Serce mi biło, gdy ich mijałem. Mieli przeegzaminować na warszawskiej ulicy moje starannie dobierane w Londynie ciuchy. Ani spojrzeli na mnie.

Przyglądałem się ludziom. Jeszcze nie jeden z nich, ale już nie obcy przybysz. Wydali mi się zmęczeni, jakby się gdzieś śpieszący. Nieoczekiwanie wśród pozornie jednakowych i szarych przechodniów zauważyłem warszawską modę. Przekorną, wojenną modę, która usiłowała wykpić i przesłonić biedę. Dziewczyny w zgrabnych pantoflach na drewnianych podeszwach, z eleganckimi, mocno wypchanymi torbami, tylko że z papierowego płótna. Chłopcy w niby sportowych kurtkach, które mimo „cywilnych” guzików aż nadto przypominały wojskowe płaszcze. W miejscu dawnych wystawowych szyb tkwiły małe okienka w niezdarnych drewnianych futrynach.

Zanim przeczytałem pierwszy plakat, uderzyły mnie jego dwujęzyczne napisy. Obok plakatów drobne ogłoszenia. Na postrzelanych tynkach, na słupach przystanków tramwajowych. Małe karteczki, pisane odręcznie lub na maszynie, wyblakłe od słońca i deszczu, postrzępione od wiatru.

Na jezdni mało osobowych samochodów, za to dużo nowych dla mnie pojazdów: rowerowych riksz. Stare warszawskie tramwaje, dziwnie nierówno wypełnione. Zatłoczone w części przeznaczonej dla Polaków i niemal puste, przezroczyste w części wydzielonej tabliczką: „Nur für Deutsche”.

Inny wydał mi się dźwięk ulicy, bez samochodowych klaksonów, wypełnionej stukotem drewnianych podeszew, dzwonkami rowerów i pokrzykiwaniem zdyszanych rikszarzy. Najdziwniejsze zaś było to, że wszyscy dookoła mówią po polsku.

Z daleka, przed nami, widać było znajomą sylwetkę kościoła Zbawiciela, dziwnie asymetryczną, ze spaloną iglicą na jednej z wież.

Choć szliśmy możliwie najwolniej, w końcu jednak doszliśmy na Puławską 24. Nowoczesny, duży dom „Wedlowski”, zbudowany w latach trzydziestych. Sprawdziliśmy nazwisko i numer mieszkania na liście lokatorów. Zgadzało się. Już to dodało mi otuchy. Zadzwoniłem.

– Panowie do kogo? – zapytał nieufny głos przez szparę w drzwiach zamkniętych na łańcuch.
– Przywożę herbatę od wuja Władysława – wyrecytowałem półgłosem hasło wyuczone na lotnisku przed skokiem. Teraz na warszawskiej klatce schodowej wydało mi się sztuczne. Ale było skuteczne.

Mieszkanie wydało mi się zbyt dostatnie, gospodarze zbyt dobrze ubrani. Nie pasowali do mojej egzaltowanej wyobraźni. Pasowali za to doskonale do okupacyjnej Warszawy, gdzie powierzchowny sąd o ludziach niejednego wyprowadził w pole.

Czekałem na konspiracyjno-patriotyczny biuletyn, a gospodarz poczęstował nas angielską herbatą, suszoną kiełbasą, domowymi konfiturami i barwną opowieścią o codziennym życiu w Warszawie. Gęsto przeplataną wiadomościami z „gazetek”, ostatnimi komunikatami BBC i informacjami z czarnego rynku. Nie wydał mi się dostatecznie wzruszony ani naszym skokiem, ani nawet trzema lotami, o których nie omieszkałem wspomnieć. Cieszył się z naszego przybycia jak z dobrego kawału, który wspólnie zrobiliśmy Niemcom.

Byłem tym pierwszym spotkaniem speszony. Spodziewałem się bohatera, a przywitał mnie zwyczajny, pogodny facet, żeby nie powiedzieć – cwaniak. Jeszcze wówczas nie wiedziałem, jak w okupowanej Warszawie te dwa pojęcia były sobie bliskie, jak znakomicie się uzupełniały.

Widać było, że żył dostatnio. Mogłem się domyślać, że „handlował”. A przecież nie trafiłem do niego jako sprzedawca waluty czy towarów z zagranicznych paczek, ale jako cichociemny spadochroniarz. Towar znacznie bardziej trefny niż „twarde”, „świnki” i „zielone”. A jednocześnie to jego imię, nazwisko i adres nie osłonięte żadnym szyfrem czy pseudonimem zabrałem ze sobą z Londynu jako przepustkę do konspiracyjnej Warszawy. Dobrze wiedział, na co się dobrowolnie narażał jako „kontakt’ dla dalekich, nieznanych spadochroniarzy. Ale na pewno by mnie wyśmiał, gdybym mu wspomniał o odwadze, patriotyzmie.

– Mam dwadzieścia deka herbaty do sprzedania – zawiadomił kogoś telefonicznie nasz gospodarz w trakcie śniadania.
– Zaraz przyjdzie po was „ciotka” – oświadczył nam po krótkiej rozmowie.
„Ciotka” – osoba, fach, instytucja konspiracyjna, najserdeczniejsze wspomnienia każdego cichociemnego skoczka. I nie wykuty jeszcze tytuł na pomniku bohaterów i na wielu wojennych mogiłach.

Z „ciotką” spotykał się każdy z nas zaraz po zgłoszeniu się na adres kontaktowy w Warszawie. Moją „ciotką” była „Antosia”. 4 marca 1942 roku, pierwszego dnia mego pobytu w Warszawie, szliśmy we dwoje do mego pierwszego konspiracyjnego mieszkania na ulicy Noakowskiego. „Ciotka” była na kredyt z nas dumna. Szczęśliwa, żeśmy przylecieli, odnaleźli placówkę i zgłosili się na adresy kontaktowe.
– Pamiętaj, nazywam się „ciotka Antosia” – instruowała mnie, gdyśmy szli, czule trzymając się pod rękę.
Pamiętam.

Państwo Wolscy (?), gospodarze mego pierwszego mieszkania na Noakowskiego, przyjęli mnie z pełną życzliwości dyskrecją. Wiedzieli o mnie dostatecznie dużo, by nie zadawać pytań i odpowiadać cierpliwie na moje drobiazgowe indagacje.

Nie mogłem usiedzieć w domu. Ledwo się za „ciotką” drzwi zamknęły, wyszedłem, by sprawdzić na ulicy moją nową osobowość. Kupiłem „Nowy Kurier Warszawski”, poszedłem do fryzjera na Hożej. Pasowałem do warszawskiej ulicy. Chyba tylko emocja, jaką odczuwałem przy mijaniu kilku pierwszych umundurowanych Niemców, odróżniała mnie od reszty przechodniów. Ale o tym wiedziałem tylko ja.

Z mego pierwszego mieszkania na Noakowskiego najlepiej zapamiętałem okno w moim pokoju. Wysokie, dwuskrzydłowe, z oberluftem i lufcikiem, jak przystało na okno w przedwojennej kamienicy. Tyle że zamiast jasnej rolety rolka czarnego papieru zawiązywana sznurkiem. „Verdunklung” – wojenne zaciemnienie przeciwlotnicze. Okno wychodziło na ulicę. I to sprawiło, że prostokątny obraz wycięty w ścianie pokoju tak mocno utkwił mi w pamięci. Jak urzeczony gapiłem się na ulicę. Na pierwszy rzut oka wrzesień 1939 i pierwsze lata okupacji nie wprowadziły na niej wyraźnych zmian. Dookoła domy stały nienaruszone. Nietrudno było jednak rozpoznać ślady wojny. Blaszane rury od piecyków dymiące gdzieniegdzie w oknach, budka wartownika przy wejściu na teren Politechniki, drogowskazy pełne niezrozumiałych skrótów, wypisanych arogancką, kanciastą czcionką. Wśród przechodniów różnokolorowe, obce mundury. Sprawdzałem ich przynależność, wyuczoną w szkole w Londynie. Na jezdni nieliczne wojskowe samochody, dorożka i rowerowe riksze. Z góry widać było, jak pedałujący z trudem rikszarz przechyla się miarowo w obie strony na rowerowym siodełku. Ludzie spiesznie wracali do domów przed godziną policyjną. Latarnie uliczne osłonięte zaciemnieniem przeciwlotniczym rzucały ciasne krążki światła na zabłoconą ulicę. Tylko drzewa pozostały niezmienione.

Po kolacji gospodarz przyniósł z głębi mieszkania radio i wysłuchaliśmy komunikatu z Londynu. Czterdzieści osiem godzin temu słuchałem tej audycji na stacji wyczekiwania, wczoraj na pokładzie halifaxa… Po wiadomościach: „Czerwone jabłuszko przekrojone na krzyż”. Następny bombowiec z kolejną ekipą cichociemnych czy zapowiedź spokojnej nocy dla wyczekujących placówek?

Długo nie mogłem zasnąć. Wsłuchiwałem się w odgłosy miasta, w melodię wielopiętrowej kamienicy. Nie wypełniał jej, jak dawniej, program radiowy przenikający z natarczywą punktualnością klatki schodowe, stropy, ściany. Wydała mi się głucha. Każdy przejeżdżający ulicą samochód po godzinie policyjnej budził niepokój.

Gwizd dalekiej kolei, którą noc niespodziewanie ujawnia w mieście, zabrzmiał mi znajomo.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek