Z Kowna do Paryża
Pierwszy odcinek trasy do Paryża, Kowno-Tallin, przejechaliśmy bez trudności. Wojna, najsprawniejsza „agencja turystyczna”, zmuszała co prawda do nieoczekiwanych podróży, ale jednocześnie paraliżowała całkowicie zainteresowania turystyczno-architektoniczne. W Tallinie nie interesowały mnie ani zabytkowe śródmieście, ani portowe uliczki. Jedyną naprawdę pasjonującą sprawą było stwierdzenie, czy istnieje komunikacja morska ze Szwecją. Czy statki pasażerskie do Sztokholmu kursują nadal wśród niemieckich kontrtorpedowców, ścigaczy i łodzi podwodnych. Przed biurem linii okrętowej „Estonia”, jedynej linii utrzymującej regularne połączenie na trasie Tallin-Sztokholm, stanąłem przerażony. Obok szyldu linii okrętowej wisiała duża czerwona tablica z hitlerowskim „Hakenkreuzem”. Dyrektor linii okrętowej był jednocześnie konsulem niemieckim w Tallinie.
Fakt kursowania statku „Estonia” stał się całkiem jasny. Niemcy tolerowali ten środek komunikacji, bo był im potrzebny do spraw handlowo-szpiegowskich, Niemcy również kontrolowali skład pasażerów. Czy zechcą nas puścić?
Mieliśmy polskie zastępcze paszporty, a zarówno nasz wiek, jak i kolekcja wiz określały aż nadto dobrze, że nie jedziemy do neutralnego Sztokholmu na zjazd filatelistów ani na imieniny cioci. Musieliśmy zaryzykować. Byliśmy w obcym mieście, bez żadnych kontaktów. Sytuacja polityczna komplikowała się z każdym dniem. Bilety sprzedali nam bez trudu, odnotowując skrupulatnie dane paszportowe i zamierzony cel podróży.
Schodząc z pokładu s/s „Estonia” w porcie Sztokholmu, zrozumiałem i doceniłem w pełni przezorność litewskiego pułkownika, który naszą ośmioosobową ekipę wyekspediował z Kowna na raty. Brawo, panie pułkowniku! Dla czterech Polaków nie opłacało się Niemcom zatrzymywać neutralnego – bądź co bądź – statku. O tym, jak skutecznie wywiad niemiecki kontrolował listę pasażerów s/s „Estonia”, przekonali się na własnej skórze Polacy płynący do Sztokholmu w początku grudnia. Na pełnym morzu Niemcy zatrzymali statek i zabrali 75 pasażerów polskich. Na pięć lat do obozu jeńców.
Nasza kowieńska zasada: wszystko sami, nie oglądając się na polskie władze, w Sztokholmie zawiodła. Poselstwo polskie nie tylko nie likwidowało się, ale działało bardzo sprawnie. Attaché wojskowy, major Brzeskwiński, był nam rad. Nie chcieliśmy przycupnąć na dłużej w neutralnej Szwecji, spieszno nam było do Francji. Wiadomość, że zostaniemy już za cztery dni wysłani na koszt ambasady samolotem do Amsterdamu, a stamtąd pociągiem do Paryża, przyjąłem z niedowierzaniem. Zbyt dobre, żeby było prawdziwe. Lepiej od razu kombinować na lewo. Postanowiliśmy jednak poczekać. Cztery dni to ostatecznie nie tak wiele. Zwłaszcz,a że wypłacone nam w poselstwie niewielkie diety pozwoliły na oglądanie miasta.
W Sztokholmie spotkałem znajomego z Warszawy, pana Weytko, sekretarza naszej ambasady, żonatego ze Szwedką. W ich gościnnym domu zetknęliśmy się przy kolacji z kilku Szwedami. Wypytywali o przebieg kampanii wrześniowej. Słuchali życzliwie i uważnie naszych niebohaterskich i mocno goryczą przepojonych wrześniowych relacji. Dziwili się. Żałowali nas. I to chyba było najprzykrzejsze. Trudno nam było przebywać w pięknym Sztokholmie wśród neonów, świetnie ubranych ludzi i oszałamiających dostatkiem wystaw sklepowych, gdzie uprzejmy policjant czuwał równie obojętnie przed ambasadą polską, jak i niemiecką.
Poważną trudność w poruszaniu się po mieście stanowiły nasze kowieńskie stroje. Kłopoty ubraniowe zostały szybko rozwiązane. Nazajutrz po kolacji u państwa Weytko gospodarz zjawił się w naszym hoteliku. Z góry nas przepraszał, prosił, byśmy tego źle nie zrozumieli, ale jego szwedzcy przyjaciele z własnej inicjatywy, jeszcze wczorajszego wieczora po kolacji, nazwozili mu do domu sporą kolekcję „ciuchów”, z prośbą, byśmy chcieli z nich skorzystać. Istotnie trudno było dłużej paradować po Sztokholmie w naszych litewskich strojach, a miła i dyskretna forma pomocy szwedzkich przyjaciół pana Weytko w pełni upoważniała, by z niej skorzystać.
Szwedzkie „ciuchy” przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Przebraliśmy się od stóp do głów. Nasza następna wizyta u polskiego attaché wojskowego przyniosła nieoczekiwane rezultaty: bilety lotnicze i kolejowe Sztokholm-Paryż.
Mogliśmy wpłacić pozostałe, pożyczone w Kownie, pieniądze na rachunek ich właściciela w banku szwedzkim. Resztę czasu poświęciliśmy próbom nawiązania korespondencji z Warszawą, słuchaniu radia i oglądaniu miasta.
Z Kowna wysłałem szereg kart i listów do Warszawy. Neutralna Szwecja stanowiła nową okazję do korespondencji. Nie znając mych dalszych losów, jako adres zwrotny dla tak bardzo oczekiwanej odpowiedzi podałem Szwedzki Czerwony Krzyż, któremu miałem przesłać mój adres, gdy tylko znajdę się we Francji. Moja karta z naiwnym szyfrem: „ciocia zawiadamia, że Stasia jest zdrowa i wybiera się do wujka Władzia”, nie była zbyt trudna do rozszyfrowania dla hitlerowskiej cenzury, ale jak się po latach dowiedziałem, była pierwszą ode mnie wiadomością w Warszawie. A Szwedzki Czerwony Krzyż umiał mnie odnaleźć we Francji, gdy nadeszła odpowiedź z Warszawy.
Codzienne słuchanie radia i studiowanie międzynarodowej prasy, w której rozczytywaliśmy się, działało przygnębiająco. Na Zachodzie w dalszym ciągu nic się nie działo. Liczyłem nadal naiwnie, że to przysłowiowa cisza przed burzą, że Francuzi chcą tym bardziej zaskoczyć Niemców, że prawdziwa ofensywa zacznie się lada dzień. Naturalnie, rozpoczną ją alianci. Byle tylko zdążyć.
Jak daleko na północ zawędrowaliśmy w drodze do Paryża, uświadomiłem sobie w wagonie pociągu Sztokholm-Malmö. W każdym przedziale łopata i zapasowa latarnia naftowa na wypadek, gdyby pociąg ugrzązł w zaspach śnieżnych. Nie użyłem ani łopaty, ani latarni, natomiast wyspałem się pysznie. Z Malmö do Kopenhagi leciałem samolotem, który ledwie zdążył się wznieść w górę, by natychmiast wypuścić podwozie do lądowania w stolicy Danii. Charakterystyczny pięciopalczasty plan Kopenhagi, dobrze widoczny przy ślicznej pogodzie, duże nowoczesne lotnisko, na którym co chwila głośniki anonsują miasto, kraj lub część świata. Wojna nie ograniczyła ruchu na neutralnych lotniskach skandynawskich.
Amsterdam – wielki port lotniczy, potem przejazd autobusem przez miasto pełne kanałów na dworzec kolejowy. Po jasno oświetlonym Sztokholmie znacznie tu było ciemniej, w wielu oknach zaciemnienia. Pierwsza zapowiedź, że wyjeżdżamy z neutralnego rejonu Europy.
Do Brukseli przyjechaliśmy wieczorem. Siusiający chłopiec-fontanna, czarno-złoty gotycki Grande Place i w każdym bistro żołnierze ze śmiesznymi pomponikami na furażerkach.
10 listopada 1939 roku wysiadłem na dworcu w Paryżu. Na ulicach było ciemno.
Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.