Kategoria: Droga do Anglii

Bressuire

3 grudnia 1939 roku zostałem odkomenderowany z kilkudziesięcioma oficerami do Ośrodka Szkolenia Artyleryjskiego w Bressuire. Pomny na mój nieudany start wojenny z podobnej instytucji w Wilnie – bez entuzjazmu zameldowałem się na dworcu.

Bressuire. Małe prowincjonalne miasteczko w departamencie Deux-Sèvres. W roku 1940 – 6200 mieszkańców. Przędzalnie wełny, co wtorek targi na bydło. Od bitwy w roku 1792, w której Wandejczycy ponieśli klęskę pod murami miasteczka – niewiele się tu zmieniło. W encyklopedii Larousse’a Bressuire zajmuje cztery wiersze. Mnie zajęło cztery miesiące. Co wieczór zasypiałem z nadzieją, że coś się jutro zacznie. I co rano konstatowałem niezmiennie, że jeszcze nie dziś. Było coś zawstydzającego w kontraście tej wygodnej nudy sztucznie stwarzanych niby-wojskowych zajęć, plotek prowincjonalnej francuskiej dziury i przeraźliwych wiadomości z Polski.

Emigracyjną prawdę o „białym chlebie, co ością do gardła powraca”, sprawdziłem aż nadto w poczciwym Bressuire. Miasteczko było małe, dość jak na Francję biedne i nudne. Gruby mer adwokat, posiadacz peugota i sześciorga dzieci, zjednał nas sobie od razu na wstępie przy powitaniu „dzielnych polskich żołnierzy”. Powitanie było w miarę uprzejme i bardzo krótkie. Znacznie więcej czasu mer poświęcił na szczegółowy rozdział kwater oficerskich, a zwłaszcza podział stołowników między rywalizujące ze sobą dwie kafejki-restauracje. W dzień targowy wypełnione okolicznymi chłopami sprzedającymi bydło, przez resztę tygodnia świeciły pustkami. Kilkudziesięciu oficerów polskich stołujących się w restauracji było zapowiedzią poważnego ożywienia sektora gastronomicznego Bressuire.

Mer udzielił u siebie kwatery naszemu pułkownikowi – dowódcy, u aptekarza zamieszkał major -szef wyszkolenia. Zgodnie z wojskową hierarchią nam podporucznikom przypadły bardziej odległe kwatery u mniej dostojnych przedstawicieli miejscowego społeczeństwa. Szeregowi, mimo że byli najbardziej poszukiwani do nowo formowanych polskich dywizji, zostali skoszarowani po prostu w stodołach i stajniach na słomie. Hierarchii wojskowej przestrzegano w naszym ośrodku bardzo ściśle.
Wraz z „Gazdą” i „Chińczykiem” zamieszkaliśmy u Mme Bonnard, jednookiej wdowy, zajmującej z dwiema córkami niewielki domek na jednej z bocznych uliczek. Po kilku dniach uzgodniliśmy wspólnotę stołu, która wzmocniła budżet Mme Bonnard, a nam zapewniła skromną, francuską kuchnię, miejsce przy stole obok dużego komina i konwersację co wieczór.


Po doświadczeniach Ośrodka Szkolenia Artylerii w Wilnie zamierzenia naukowe naszego dowódcy traktowaliśmy z rezerwą. Sprzętu nadal nie było ani na lekarstwo. Stopniowo zajęcia ułożyły się dość rozsądnym trybem. Realistyczna ocena sytuacji przez naszego kierownika nauk – majora i jego zamiłowanie do bilardu sprawiły, że pozostawił nam wiele wolnego czasu. Zajęcia obowiązkowe, obok nauki języka, ze szczególnym uwzględnieniem słownictwa artyleryjskiego, obejmowały: terenoznawstwo, topografię i naukę strzelania prowadzoną na „stole artyleryjskim”. Wkrótce wybiliśmy się z „Chińczykiem” na czoło w topografii, co służbowo uzasadniało nasze długie spacery po okolicy. Po kilku tygodniach znaliśmy miasteczko na pamięć z jego sześćset lat temu mocno na wyrost zbudowaną romańsko-gotycką katedrą i ruinami zamku.

Nudę mikrogarnizonu bez wojska i ośrodka artyleryjskiego bez armat skracaliśmy sobie wycieczkami do sąsiedniego Saumur, miejsca słynnej szkoły kawaleryjskiej. Status finansowy armii francuskiej, który rozciągnięto i na Wojsko Polskie, stwarzał nawet nam, podporucznikom, pewne możliwości finansowe. Podczas gdy szeregowi nie mieli na najbardziej elementarne wydatki, oficerowie mieli niezłe pobory. Oszczędzałem skrzętnie, byle tylko jak najszybciej dorobić się munduru i pożegnać moje wysłużone szwedzkie ciuchy. Kawaleryjsko-artyleryjskie fasony znalazły pełne zrozumienie zwłaszcza u wojskowych szewców w Saumur. Wkrótce mieliśmy nie tylko nowe oficerskie mundury, ale nawet i buty z cholewami, przedmiot szczególnej dumy.

Szczodrą ręką wystawiane przez naszego kwatermistrza rozkazy wyjazdu i urlopy okolicznościowe umożliwiały częste wypady do Paryża.

Podczas jednej z wizyt paryskich przeżyłem zabawne i absolutnie niepowtarzalne wrażenie. O godzinie dwunastej w południe szedłem samotnie Boulevard des Italiens. Przyłapał mnie tam alarm lotniczy, respektowany bardzo skrupulatnie przez przechodniów, chowających się do schronów i bram. To niemal surrealistyczne przeżycie iść przy akompaniamencie syren, samotnie, w biały dzień, po jednej z najruchliwszych ulic świata. Wydawało mi się wówczas, że wyglądam na bohatera. Dziś podejrzewam, że raczej na durnia.

Boże Narodzenie zastało mnie w Bressuire. Wojenna gwiazdka bez wiadomości z Warszawy, bez choinki pachnącej w pokoju. Wraz z miejscowymi zakonnicami śpiewaliśmy na chórze w katedrze, na cztery głosy, polskie kolędy. Solistą był kapitan, nasz reprezentacyjny bas. Stare organy sapią i piszczą. Dziwnie brzmią polskie słowa akcentowane po francusku i z francuskim grasejowaniem poczciwych siostrzyczek.

Zimno było i daleko.

Styczniowego mrocznego poranka Bressuire wstrząśnięte zostało ponurą katastrofą. Stacjonująca w miasteczku polska kompania miała niewiele więcej roboty od nas. Dzień rozpoczynał się regulaminową zbiórką. Zgodnie z ustawodawstwem francuskim wojska w głębi kraju – nawet w czasie wojny – nie mogły korzystać z terenów stanowiących prywatną własność. Wojenne „nie deptać trawników” obowiązywało w tej „dziwnej wojnie”. Zaspana kompania ziewając słuchała apelu sierżanta szefa, stojąc w dwuszeregu na szosie. Było jeszcze ciemno. Nagle z ciemności wypadła wielka cysterna z mlekiem. Nim kierowca zdążył nacisnąć hamulec, pięciu żołnierzy leżało martwych w kałuży krwi. Kilkunastu rannych długo odwoziły do szpitala zaalarmowane prywatne samochody. Na wojnie giną ludzie. Ale tak na szosie w Bressuire, na porannym apelu, pod ciężarówką…

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek