Kategoria: Droga do Anglii

Katastrofa Francji

Po francusku – Coëtquidan, po polsku – Koczkodan. Mieścina położona o 40 kilometrów od Rennes, stolicy Bretanii, wielki obóz jeńców niemieckich w czasie pierwszej wojny, później centrum organizacyjne armii Hallera, od października 1939 roku stała się ośrodkiem szkoleniowym i organizacyjnym Wojska Polskiego we Francji.

Gdy 9 maja 1940 roku meldowałem się w Coëtquidan, Ośrodek Szkoleniowy po okresie sławy i pionierskiego zapału tkwił po uszy w koszarowej nudzie. Wychowankowie pierwszego kursu podchorążych bili się bohatersko w Narviku, kolejny turnus, wcielony do drugiej dywizji grenadierów, był na froncie „gdzieś we Francji”. Pozostali w Coëtquidan oficerowie to albo tacy, którzy przybyli później, albo „kościane dziadki”. I my – upłynniony remanent pomniejszych ośrodków szkoleniowych i stacji zbornych. Groźne komunikty wojenne, które zawitały wraz z nami do Coëtquidan, nie zmieniły obozu. Do wypełnianych arkuszy ewidencyjnych przybyło kilka rubryk, dotyczących naszej kariery wojskowej we Francji. Armat nie przybyło.

Po krótkiej kwarantannie dostałem przydział do 3 Pułku Artylerii lekkiej w Ludeac. Mieliśmy wejść w skład 3 dywizji. Niestety, poza kolejnym numerem niewiele znaków na niebie i ziemi wskazywało, by nasza 3 dywizja zdążyła jeszcze gdziekolwiek wejść.

Miejsce postoju naszej baterii nazywało się dostojnie Plelan le Granad – Wielkie Plelan – w istocie była to maleńka mieścina. Trzy konkurencyjne kafejki na pustym i śpiącym i rynku, stacja benzynowa, okrągły blaszany pisuar udekorowany wojennymi plakatami, miejsce do gry w kule w cieniu drzew i malutki kamienny kościółek. Nazwa naszej jednostki 3 Pułk Artylerii Lekkiej była jeszcze bardziej na wyrost niż nazwa miejscowości. Przy nadmiarze oficerów brak było sprzętu i żołnierzy. A ci nieliczni przedstawiciele francuskiej Polonii, których zanudzałem wykładami i musztrą, krytycznie oceniali nasze możliwości wymarszu na front.

Nudę Plelan le Grand przerywały nadchodzące komunikaty wojenne. Rozkład dnia regulowany dotychczas musztrą i działoczynami, podporządkowany został godzinom radiowych komunikatów. Lekcja geografii, przerwana chwilowo przez Hitlera w dalekiej Norwegii, obejmowała coraz to nowe kraje. Jej tempo przekraczało najbardziej pesymistyczne przewidywania. 10 maja o godzinie czwartej rano wojska niemieckie przekroczyły granice Holandii, Belgii i Luxemburga.

Czy miałem „schadenfreude”, czytając komunikaty i odmierzając na mapie tempo hitlerowskiego Blitzkriegu? Tak. Miałem gorzką satysfakcję. Nie na długo wystarczyła. Prawda była zbyt przerażająca i zbyt bliska. Padały miasta, a wkrótce i państwa.

Padały niezłomne kanony strategiczne, na których, opieraliśmy wiarę w zwycięstwo aliantów. Hitlerowska ofensywa 1940 roku zaskakiwała różnorodnością formy i niezawodną precyzją operacji.

Fortyfikacje belgijskie, potężne bunkry z betonu i stali za Kanałem Alberta padły w ciągu kilku godzin, zdobyte przez niemieckich spadochroniarzy, zrzuconych w minutę po ostatniej bombie. Pancerne zagony hitlerowskich dywizji weszły w terytorium Francji. Oględnie formułowane komunikaty dowództwa nie mogły przesłonić faktu, że francuski żołnierz z 1940 roku, spadkobierca bohaterskiego poilu spod Verdun – nie chciał się bić. Czekając w bretońskiej dziurze na sprzęt, trudno było usprawiedliwić nienaruszone mosty pod Sedanem, po których przeszły hitlerowskie dywizje, trudno zrozumieć bezsilność francuskiej armii.

13 maja królowa Wilhelmina holenderska wraz z rządem przeniosła się do Anglii. Kampania holenderska była skończona. 17 maja Niemcy zajęli Brukselę.

Ile lat, miesięcy czy dni wytrzyma Francja? Jak długo będzie się biła Anglia?

Hitlerowskie zapowiedzi spełniły się z przeraźliwą dokładnością. Na północy Francji alianci ponieśli druzgocącą klęskę. Niemieckie dywizje pancerne doszły do morza. Zanosiło się na całkowite zniszczenie odciętego angielskiego korpusu ekspedycyjnego. Lądowe wojska angielskie były wówczas dla mnie czymś nieznanym. Sympatyczni młodzi chłopcy w okrągłych czapkach, których spotykaliśmy podczas wyjazdów do Rennes, byli dopiero zapowiedzią polsko-angielskiej wspólnoty wojennej.

W Dunkierce ci sami chłopcy obok sympatii zyskali uznanie. W dniach od 28 maja do 3 czerwca na plaży w Dunkierce rozegrała się operacja, którą Anglicy określili później jako najtrudniejszą lądowo-morską operację wojenną Wielkiej Brytanii.

Pancerne zagony niemieckie rozbiły bez trudu nieliczne czołgi angielskie i zepchnęły brytyjskie wojska nad morze. Na szerokiej piaszczystej plaży ustawiło się w ogonku 300 tysięcy żołnierzy. Ale nie w ogonku do niewoli, jak zapowiadał niemiecki komunikat wojenny, lecz do własnych okrętów stojących o pół mili od brzegu. Nacierające dywizje niemieckie zostały zatrzymane przez zaporę ogniową okrętów wojennych i lotnictwa angielskiego oraz szkockie pułki broniące angielskich towarzyszy broni. Nie wstrzymywało to jednak ani ognia niemieckiej artylerii, ani bomb niemieckiego lotnictwa. Hitler ogłosił przedwcześnie komunikat o wzięciu do niewoli 300 tysięcy brytyjskich żołnierzy. Royal Navy nadała w tym samym czasie przez radio pierwszy ponoć i jedyny publiczny apel: SOS. Na ratunek czekającym pod ogniem nieprzyjacielskim żołnierzom pospieszyło wszystko, co tylko mogło pływać, a było większe od balii: rybackie kutry i wyścigowe motorówki, holowniki z Tamizy i londyńska rzeczna straż ogniowa. Żołnierze brytyjscy zostali ewakuowani.

9 czerwca Niemcy zajęli Rouen. Dotychczas mierzyłem odległość, jaką przeszły wojska niemieckie od granicy francuskiej, teraz zacząłem liczyć, ile kilometrów pozostało im jeszcze do nas.

10 czerwca Mussolini wypowiedział wojnę Francji i Anglii. Rząd francuski uciekł z Paryża do Bordeaux, a Paryż został ogłoszony miastem otwartym.

Wreszcie 14 czerwca nastąpił jeden z największych tryumfów hitlerowskiej propagandy. Dr Goebbels zachłystywał się radością, „przepraszając” w imieniu führera, że nie dotrzymano uprzednio ustalonego terminu, zajmując Paryż o jeden dzień za wcześnie.

Co nam pozostało? Działoczyny przy jednej armacie w Plelan le Grand? Ćwiczenia na mapie w dowództwie pułku w Ludeac? 16 czerwca pojechaliśmy do Coëtquidan na ostre strzelanie. Pierwsze ostre strzelanie w wykonaniu 3 Pułku Artylerii. I ostatnie. Drugiego dnia ćwiczeń podczas obiadu zapowiedziano nagle w radio ważne oświadczenie. Nowo mianowany premier, osiemdziesięcioletni marszałek Pétain, poddał Francję.

Między naszymi francuskimi kolegami a nami wyrosła nagle ściana nie do przebycia. Po komunikacie Pétaina nie krępowali się. Cieszyli się, że idą do domu. Nie wiem, którą przegraną odczułem bardziej boleśnie. Tę pierwszą, polską, na szosie do Mejszagoły, czy tę drugą, francuską i polską, w kasynie oficerskim w Coëtquidan.

A co z nami? Zgodnie z rozkazem francuskiego dowództwa oddziały polskie miały iść do odległego o blisko 100 kilometrów Nantes, przeprawić się tam przez Loarę i dalej ewakuować się na południe. Słowo „iść” należało rozumieć dosłownie. Iść 100 kilometrów na piechotę, ale za to w nowych butach, które wreszcie nam wydano z magazynu. Nasz pułkownik odjechał samochodem. Zostaliśmy pod wodzą majora, dowódcy dywizjonu. Żeby już ponurej karykaturze stało się w pełni zadość, major wyfasował sobie wierzchowego konia.
– Kierunek Nantes! Maszerować!

Jedyną zmotoryzowaną częścią naszej kolumny, wiejącej przed niemieckimi czołgami, były dwa rowery – Zaorskiego i mój – posuwające się wraz z nami tuż za wierzchowcem dowódcy kolumny.

Kiedy dogoni nas pierwszy lepszy zmotoryzowany zwiad niemiecki? Nawet dla pojedynczego niemieckiego samochodu pancernego byliśmy łatwym łupem. Mieliśmy wszystkiego cztery erkaemy, trochę starych karabinów i coraz bardziej poodparzane od nowych butów nogi. Bateria topniała na każdym kilometrze. Polonia francuska za przykładem gospodarzy demobilizowała się samodzielnie i skutecznie.

Gdyśmy po całonocnym marszu doszli do odległego o 40 kilometrów Redon, dowiedzieliśmy się, że Niemcy zajęli już Nantes i przeprawy przez Loarę i że jedyną naszą szansą jest prom w St. Nazaire. Major zdecydował kontynuować marsz pieszy do St. Nazaire. Tego było nam już za wiele. Postanowiliśmy z Wackiem Zaorskim „przejąć ster” naszego pieszego okrętu. Dalej na piechotę iść nie sposób. Nasz major-dowódca był już tak zniechęcony, że nie protestował.

Od mera Redon zażądaliśmy środków transportu dla naszej baterii. Odmówił kategorycznie. Szybko porozumiałem się z Zaorskim. Rozstawiliśmy nasze cztery karabiny maszynowe na rynku, za zaimprowizowaną zaporą przeciwpancerną.
– Postanowiliśmy się bronić! Miasto przejdzie do historii. Od tej chwili będzie się mówiło „bohaterskie Redon”. Stoczymy tu na rynku bitwę z hitlerowskimi czołgami. Francusko-polskie braterstwo broni zostanie jeszcze raz przypieczętowane wspólnie przelaną krwią! – Mer był przerażony nie na żarty. Propozycja wspólnego wpisania Redon na karty bohaterskiej historii Francji absolutnie mu nie odpowiadała. Pozostał jedyny ratunek: spławić nas jak najszybciej. Jakich argumentów użył mer Redon wobec żołnierzy francuskich załadowanych na ciężarówki, nie wiem, ale musiały to być argumenty dostatecznej wagi, bo w pół godziny po rozstawieniu naszych karabinów na rynku cała bateria była załadowana na samochody. Nam z Wackiem mer oddał do dyspozycji swego citroena. Byleśmy tylko jak najszybciej odjechali. Na wszelki wypadek na bagażniku na dachu przymocowaliśmy rowery.

Na prom do St. Nazaire nie zdążyliśmy, bo go Francuzi przedtem zniszczyli. Duży port, bezludny i opustoszały, wyglądał przygnębiająco. To nie takie proste w ciągu niespełna roku po raz drugi przegrać wojnę. Francuzi wysiedli całkowicie. Z wczorajszych aliantów staliśmy się nagle uciążliwymi cudzoziemcami. Wrogi nastrój w stosunku do nas potęgowały niemieckie samoloty, bombardujące na wszelki wypadek port St. Nazaire. Na nasze polskie mundury Francuzi wyładowywali wówczas i gorycz klęski, i strach przed bombami.
– Wynoście się! Szybko!

Pozostało nas już tylko kilku. Ktoś przyniósł wiadomość z radia. Podobno Sikorski był już w Anglii i dogadał się z Churchillem. W Wielkiej Brytanii tworzy się Wojsko Polskie. Będzie się bić dalej. Do niewoli niemieckiej dobrowolnie nie pójdę. To jedno wiedziałem na pewno. Poza tym niewiele więcej. Do najbliższej neutralnej granicy, granicy hiszpańskiej, było 800 kilometrów. Ile do najbliższego portu, skąd można płynąć do Anglii? To trzeba było ustalić jak najszybciej. Odnalezienie Anglików lub innych statków płynących do Anglii nie było łatwe. Mosty na Loarze były już w rękach niemieckich.

Po długich poszukiwaniach noclegu wreszcie ktoś otworzył nam drzwi. Starsza pani, paryżanka. Nie lubiła Bretończyków. Nie tylko wpuściła nas do siebie, ale dała nam jeść i pozwoliła się przespać. Skoro świt, obudziła nas mocno zaaferowana. Są Anglicy! Są niedaleko, w Croisique, malutkim porcie rybackim o 40 kilometrów na północ od St. Nazaire. Wiadomość była znakomita. Podziękowaliśmy i na przezornie zachowanych rowerach pojechaliśmy sprawdzić.

Przejazd z St. Nazaire do Croisique to była chyba najbardziej przygnębiająca lekcja o Francji 1940 roku. Jechałem nadmorską drogą przez liczne miejscowości kąpieliskowe. Wytworne plaże nad Atlantykiem. Pełnia lata, piękna czerwcowa pogoda. Na promenadzie nadmorskiej codzienny elegancki tłum. Jedyny znak wojny to samochody obładowane ponad zwykłą turystyczną normę, z gratami i pościelą przymocowaną sznurami do bagażnika na dachu, zaparkowane na każdym wolnym skrawku. Z głośników słychać najnowsze piosenki. Od 24 godzin komunikaty wojenne nie przerywają muzyki. Od 24 godzin Francja prosi Hitlera o pokój. Tymczasem ludzie na wytwornej plaży oblegają kawiarnie i bary. Może tylko bardziej niż co dzień wypatrują na drodze. Czy już jadą? Tak wyobrażałem sobie oczekiwanie na Tour de France. Tak oglądałem oczekiwanie na niemieckie czołgi.

Pedałowaliśmy na rowerach jak najszybciej. Nasze mundury wzbudzały zażenowanie i – co za tym idzie – nieżyczliwe komentarze.

Wreszcie Croisique. Mieścina i rybacki port. Wypadliśmy zza zakrętu na małe kamienne molo. Są! Cztery brytyjskie okręty wojenne. Nieduże, szare, pomalowane w ciemne ochronne plamy.

Zameldowałem się na najbliższym okręcie. Oficer służbowy, jak z opakowania tytoniu Navy Cut: z bródką i z fajką w zębach. Będzie czekał do godziny szesnastej. Ma rozkaz zabrać na pokład wszystkich napotkanych Polaków. Gdzieś wysoko burczał niemiecki samolot. Anglicy nie przejmowali się nim zbytnio. Wypuścili niewielkie balony ochronne i czekali. Naregulowaliśmy zegarki, żeby się nie spóźnić, i rozjechaliśmy się, żeby zawiadomić napotkanych rodaków. Wieść o angielskich okrętach rozniosła się szybko. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu Polaków wędrowało wówczas po bretońskich szosach.

Gdy wróciłem na okręt, nie było już miejsc siedzących na pokładzie. Z trudem załadowałem mój jedyny dobytek – rower. Znowu „nie zdążyłem” na wojnę.

Załoga naszego okrętu nie bardzo odpowiadała moim wyobrażeniom o wilkach morskich. Przeważnie młodzi chłopcy, weseli, poubierani w dziwne sportowo-cywilne ciuchy. Na pierwszy rzut oka niezdyscyplinowani, szwendający się bez celu po okręcie. Dopiero gdy wypłynęli na morze i jednocześnie odstrzeliwali się atakującym niemieckim samolotom, rzucali bomby głębinowe na łódź podwodną, a w pół godziny później zastopowali okręt, by wyłowić załogę zatopionego frachtowca norweskiego – nabrałem do tych niby-cywilów wielkiego szacunku. Poszli całą naprzód.

Cóż to za wspaniałe uczucie być wówczas na dziobie okrętu, którego podstawową bronią są: szybkość i torpedy. Stałem tam początkowo zastrachany, a później urzeczony, w tunelu wodnym, kilkumetrowej wysokości, żłobionym dziobem okrętu. Za nami została Francja.

21 czerwca kampania francuska została zakończona. Tego samego dnia na pokładzie brytyjskiej korwety wylądowałem w Plymouth.

Tego samego dnia w Palmirach pod Warszawą Niemcy rozstrzelali mego ojca i brata.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek