Kategoria: Droga do Anglii

Litwa, ojczyzna nie moja

Byliśmy na Litwie.

Wkrótce zjawił się dowódca odcinka, major, który uprzednio dwukrotnie rozmawiał z nami po naszej stronie granicy. Było mi wstyd, gdy podkreślił, że nie śpieszyliśmy się do niewoli i że ostatni przekroczyliśmy granicę. Uzgodnił telefonicznie ze swymi władzami, co ma z nami robić. Gorzka to była satysfakcja, gdy nam oświadczył, że będziemy potraktowani inaczej niż pozostali uchodźcy. Zamiast ogólnego transportu koleją pojedziemy bez eskorty naszym fiatem i motocyklem, które nam zostaną zwrócone, ściśle określoną trasą, przez Poniewież – Szawle – Tylżę – do Połągi, gdzie mieści się jeden z obozów jenieckich, z obowiązkiem meldowania się po drodze w policji. Pozwolili nam zabrać ze sobą na drogę broń boczną, którą wraz z pojazdami mieliśmy zdać w Połądze. Dostaliśmy mapę, glejt na drogę i benzynę.

Jadąc od granicy, studiowałem mapę. Nazwy miejscowości przypominały Kmicica, Billewiczównę i Laudę. Ze wspomnień Potopu wyrwała mnie całkiem współczesna palba karabinowa w pobliżu Poniewieża. Skręciliśmy gwałtownie na pobocze szosy, stanęliśmy pod drzewami. Zza pobliskiego mostu wybiegło kilka postaci z karabinami gotowymi do strzału. Wykrzykiwali coś do nas, ale chyba bardziej dla dodania sobie animuszu. Nie wiem, kto był bardziej wystraszony, my czy oni. Gotowi nas jeszcze ze strachu ustrzelić.

– Nie strzelać! Polacy! – odkrzyknęliśmy na wszelki wypadek, ufni w powszechną tu znajomość polskiego i niezbyt groźne zamiary obrońców Poniewieża.

Był to miejscowy oddział szaulisów – paramilitarnej organizacji litewskiej – pełniący wartę przy moście. Polskie mundury, przyczepa motocyklowa z podstawką do erkaemu wyglądała dostatecznie niepokojąco, by nas tu o kilka kilometrów od granicy na wszelki wypadek powystrzelać. Otoczyli nas dokoła. Dowódca oddziału podejrzliwie sprawdzał glejt. Dalej już na naszym motocyklu towarzyszył nam do pobliskiego Poniewieża. Część oddziału pojechała na rowerach.

Stanęliśmy w miasteczku, czekając, by eskortujący nas dowódca oddziału, dumny ze swej wojennej zdobyczy, zameldował się w policji i uzgodnił naszą dalszą trasę. Woleliśmy nie uzależniać dalszej podróży od strzeleckich umiejętności napotykanych po drodze oddziałów.

Zaparkowaliśmy na środku rynku, pod drzewami. Wysiedliśmy z samochodu dla rozprostowania kości. Poniewież – małe żydowskie miasteczko. Nasze pojawienie się zelektryzowało mieszkańców. Polskie mundury. Wychodzili z otaczających domów, z uliczek. Przyglądali nam się uważnie. Byliśmy przedstawicielami obcej i w dodatku pobitej armii. Otaczali nas, gestykulując i wykrzykując. Wygrażali nam pięściami. Ktoś rzucił kamieniem w nasz samochód.

Staliśmy blisko siebie. Odpiąłem kaburę pistoletu. Rynek był wybrukowany kocimi łbami. Tylko pierwszy kamień trudno jest wyrwać z bruku. Następne już coraz łatwiej. Mieliśmy pistolety i kilkadziesiąt kroków wolnej przestrzeni dookoła siebie. Wyratował nas z opresji dowódca szaulisów, zaalarmowany zbiegowiskiem na rynku. Pojechaliśmy dalej.

Połąga, dawny majątek Tyszkiewiczów i – jeszcze przed pierwszą wojną – modny kurort nadbałtycki. Znałem ją z opowiadań rodziców, i to dziwnym zbiegiem okoliczności, również w zestawieniu z początkiem wojny. Tu bowiem, w Połądze, zastał moich rodziców i mnie, trzyletnie dziecko, wybuch pierwszej wojny światowej w roku 1914. Szybki wówczas powrót do Warszawy starałem się i tym razem, po dwudziestu pięciu latach, poczytywać za dobrą wróżbę. Dodawał mi otuchy fakt, że byliśmy nad morzem. Co prawda, na bardzo niewielkim odcinku litewskiego, mocno strzeżonego wybrzeża, ale nad morzem. A morze to kutry rybackie, szwedzki Gotland, odległy o 150 kilometrów, to możliwość ucieczki. Bo że chciałem stąd uciekać, to wiedziałem już pierwszego ranka w Połądze, zanim zdążyliśmy się zameldować w polskiej Komendzie Obozu Jeńców, by zdać nasze pojazdy i broń.

Fala uciekinierów Polaków przysporzyła maleńkiej Litwie kłopotów co niemiara. Nie byliśmy tu przybyszami ani mile widzianymi, ani łatwymi. Pełni uzasadnionych i niesłusznych pretensji i żalów – jak to zwykle po klęsce – rozgoryczeni i skłóceni. Sąsiedztwo Prus Wschodnich, niemieckiej i radzieckiej floty na Bałtyku dodatkowo komplikowało sytuację Litwy, pragnącej zachować neutralność. Polscy uchodźcy – zwłaszcza 14 tysięcy jeńców wojennych, których wojsko litewskie wcale nie chciało brać do niewoli – mogli łatwo stać się casus belli. Władze litewskie starały się więc przede wszystkim nas rozlokować, a potem możliwie jak najskuteczniej zamknąć i pilnować. Pierwszą część zadania zrealizowano szybko, lokując nas w różnych miejscowościach poza Kownem. Drugą – już bardziej skomplikowaną – przygotowywano, organizując w pośpiechu, obozy jeńców.

Mieliśmy dach nad głową, brakowało nam nadal jakichkolwiek wiadomości, przede wszystkim wiadomości o Warszawie. Odrębność językowa izolowała nas i więziła sprawniej niż policja. Można zdjąć mundur i przebrać się, ale znacznie trudniej jest w obcym kraju poruszać się samodzielnie, nie znając ani słowa w miejscowym języku. Chyba że nam ktoś pomoże. Są przecież polskie władze obozowe, jest ponoć nasze poselstwo w Kownie, jest Czerwony Krzyż. Życie obozowe zaczynało się powoli organizować, pojawiły się regulaminy, zarządzenia. Ale najważniejsze były wiadomości stamtąd. Był jeszcze wrzesień. Była jeszcze broniąca się Warszawa, Modlin, walcząca na południu Polski samodzielna grupa operacyjna „Polesie” generała Kleeberga. Wiedziałem, że wojna w Polsce była przegrana, że zawiedli całkowicie nasi zachodni alianci. Że zostaliśmy sami. Ale czułem również, że tam, w Warszawie, rozstrzygają się sprawy ważniejsze nawet niż obrona stolicy.

Bałem się. O Zosię i Magdalenkę, o Mokotowską, o Warszawę. Kiedy 28 września usłyszałem o kapitulacji Warszawy, ciężar spadł mi z serca. Nie można słuchać spokojnie, jedząc kolację w obozie jeńców, jak ginie bohaterskie miasto, z którym się jest związanym każdym wspomnieniem, każdą myślą. Powtarzałem sobie, że przecież nie uciekłem, że goniłem wojnę, że chciałem się bić. Niewiele to pomagało.

Wraz z kilkoma kolegami z Warszawy postanowiliśmy uciec z obozu jak najprędzej. Prowadziliśmy metodyczne rozpoznanie i stopniowe przygotowania. Początkowo nastawialiśmy się na ucieczkę najkrótszą drogą, to znaczy morzem. Byli ponoć jacyś rybacy, którzy za stosunkowo niewielką sumę gotowi byli odwieźć pasażerów na Gotland lub wysadzić na pierwszy napotkany neutralny statek. Na obozowych odprawach i przy posiłkach podawano sobie na ucho adresy, nazwiska i niezawodne hasła. Odrzuciliśmy ten wariant ucieczki. Jego pozorna łatwość, a co za tym idzie, i popularność, dyskwalifikowała go. Pobłażliwość policji litewskiej wcale nie oznaczała podobnego stanowiska kanonierek patrolujących krótki odcinek terytorialnych wód litewskich. Niska cena i usłużność rybaków-przemytników była bardzo podejrzana i mogła nas zaprowadzić albo do litewskiego więzienia, albo do niemieckiego obozu.

Krążyły wieści, że w Kownie działa nasze poselstwo i PCK, że organizowane są transporty do Francji i Anglii. Jedno było pewne, droga do Paryża rozpoczyna się w Kownie. Trzeba było jak najszybciej tam się dostać. Już wkrótce mieliśmy komplet cywilnych ubrań i niewielką ilość pieniędzy, potrzebną na podróż koleją do Kowna.

O terminie naszego wyjazdu – bo ucieczka to chyba zbyt szumne określenie – zadecydował Hitler i litewski komendant obozu jeńców w Połądze. Radio przyniosło wiadomości, że 5 października Hitler przyjął defiladę wojsk w Alejach Ujazdowskich w Warszawie. To nas wzburzyło. Do tego jeszcze litewski komendant obozu w Połądze zażądał od każdego z nas oświadczenia, że nie będziemy próbowali ucieczki. Potraktowaliśmy to nie tylko jako przekroczenie jego kompetencji, ale wręcz jako wyzwanie. Jeniec wojenny ma nie tylko prawo, ale moralny obowiązek uciekać.

Wyjechaliśmy następnego wieczora pierwsi z naszego obozu. Z duszą na ramieniu wsiedliśmy do pociągu. Kolejarze litewscy mieli najwidoczniej większe zmartwienia niż wyłapywanie polskich oficerów, gdyż uznali nasze przebranie za dostateczne i ograniczyli się do kontroli biletów. W zasadzie o prawie pierwszeństwa ucieczki z obozu i wyjazdu na zachód miała decydować przydatność do formującego się Wojska Polskiego we Francji. Najpierw lotnicy i marynarze, potem wojska zmotoryzowane, potem oficerowie zawodowi innych broni, a dopiero na szarym końcu my, cywile-rezerwiści. W niektórych obozach na Litwie polskie władze obozowe ustalały i organizowały ponoć kolejność ucieczek i dalszych przerzutów do Francji. W Połądze nie natrafiliśmy na ślad takiej zorganizowanej akcji. Może zresztą zbyt szybko uciekliśmy.

Łatwo było do Kowna przyjechać, trudniej z niego wyjechać, a już bardzo trudno dojechać do Paryża. Więc też liczba Polaków na składzie w Kownie rosła z dniem każdym. Władze litewskie chwilowo nie przeszkadzały. Co prawda, oficjalnie zabraniały ucieczek z obozów – potem zaczęły pilnować jeńców bardzo skrupulatnie – ale nieoficjalnie tolerowały życzliwie każdą okazję pozbycia się z kraju kłopotliwych cudzoziemców.

Trzeba było jednak zachować pozory. W Kownie było niemieckie poselstwo, a hitlerowskie czołgi i samoloty były niepokojąco blisko. W tej trudnej sytuacji Litwini ustalili pewne prawidła polskiej pasji podróżniczej. Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Oficjalnie zamknęli wszystkich jeńców wojennych, natomiast nie zabraniali cywilnym uchodźcom z Polski wyjazdu za granicę, jeśli na podstawie legalnego dokumentu uzyskają odpowiednie wizy i opłacą koszta przejazdu. W Kownie mogli więc przebywać oficjalnie tylko Polacy-cywile. Chcecie cywilów? – Dobrze, będziecie mieli cywilów. Tylko że jakoś dziwnym zbiegiem okoliczności niemal wszyscy ci cywile chodzili z gołymi głowami, w granatoworudych, domowym sposobem farbowanych płaszczach i w butach z cholewami. Trudno. To już widać taka polska moda. Grunt, że policja litewska uznawała ten strój za dostatecznie cywilny i tolerowała na ulicach Kowna coraz liczniejszych cywilów w wieku aż nadto poborowym.

Zdobycie dokumentów, wiz i biletów było trudne. Już po kilku dniach pobytu w Kownie, działając nadal naszą grupką z Połągi, mieliśmy dostateczne rozpoznanie kowieńskich możliwości wyjazdu. Było ich kilka.

Pierwsza – najpopularniejsza – to wyjazd na Zachód. Słuchaliśmy pilnie komunikatów radiowych, wiedzieliśmy o Sikorskim i polskim rządzie we Francji. Chcieliśmy się dostać do Francji, by wreszcie dogonić wojnę.

Drugiego wariantu, to jest wyjazdu do krajów neutralnych dla przeczekania wojny, nie braliśmy pod uwagę.

Trzeci wariant, popularny zwłaszcza wśród starszych wiekiem oficerów, to przeczekanie na Litwie. Przeczekanie czego? – stawiałem sobie to pytanie i nie umiałem na nie odpowiedzieć. Zdawałem sobie sprawę zarówno z nietrwałości Litwy, jak i z tego, że wojna nie skończy się za kilka tygodni czy miesięcy. A z udziału w wojnie nie chciałem zrezygnować za żadną cenę.

Pozostawało wreszcie ostatnie rozwiązanie: wracać nielegalnie do Warszawy.

Poselstwo polskie odnaleźliśmy bez trudu. Ciągnęło tam wielu umundurowanych lub tak jak my podejrzanych cywilów-Polaków. Był to już, jak się okazało, końcowy etap urzędowania naszej placówki. Pod presją Litwinów poseł Harwat likwidował oficjalne poselstwo i przenosił się do Sztokholmu. Mimo to bez większych trudności uzyskałem 10 października 1939 Zaświadczenie-Certificat, że jestem obywatelem polskim uprawnionym do wyjazdu za granicę.

Z Kowna do Paryża było jednak paskudnie daleko, a wchodziła w grę tylko legalna podróż. Samolotem lub koleją czy statkiem do Sztokholmu, i później dalej, na zachód. Żeby z tej drogi skorzystać, trzeba było mieć w Kownie pieniądze na bilet co najmniej do Sztokholmu i wizy – angielską, francuską, belgijską, holenderską, norweską, szwedzką, estońską, łotewską i litewską. 100 dolarów i 9 wiz! Takie bowiem wymagania formalne stawiały władze litewskie do uzyskania zezwolenia na wyjazd. Na koszt polskiego poselstwa wysyłano tylko lotników i marynarzy, a i to wobec oficjalnej likwidacji naszego poselstwa mogło się skończyć lada dzień. My, rezerwiści, mogliśmy liczyć tylko na siebie.

Sytuacja wyglądałaby niemal beznadziejnie, gdyby nie kowieńska Polonia. Przelali na nas swą tęsknotę i ukochanie – nie zawsze o nich pamiętającej – ojczyzny. Byli serdeczni, ujmująco troskliwi i delikatni. Nie pytali nas, jak się to stało we wrześniu. Pytali, czy mamy gdzie spać, co jeść i co na siebie włożyć.

Wyspani i nakarmieni, uzbrojeni w polskie zastępcze paszporty zabraliśmy się ostro do roboty. Polski Czerwony Krzyż, gdzie zbieraliśmy się na doskonałe darmowe obiady, stał się wkrótce centralą informacji wizowo-turystycznych.

– Samolot do Sztokholmu odchodzi z Rygi, bilety są już wykupione aż do grudnia.
– Anglicy dają wizy za darmo, ale w ograniczonej ilości, trzeba zająć miejsce w kolejce o 4 rano.
– Szwedzi wymagają dodatkowych fotografii. W PCK jest fotograf, który ma nie tylko aparat, ale i cywilną marynarkę, którą wypożycza do zdjęć.
– Statek z Tallina do Sztokholmu odchodzi tylko raz na tydzień, bilety można kupić dopiero w Tallinie.

Pomni na sukcesy organizacyjne naszej grupy w Połądze, działaliśmy zespołowo. Mieliśmy stałe dyżury przed konsulatami, biurem podróży i komendą policji, by mieć najnowsze wiadomości. Trudność zdobycia pieniędzy na bilety została już wkrótce nadspodziewanie pomyślnie rozwiązana. Znajomy Polak, pan Adam Chrapowicki, stale mieszkający na Litwie, zgodził się pożyczyć nam odpowiednią sumę dolarów na bilety, pod warunkiem, że wpłacimy je na jego konto po przyjeździe do Sztokholmu lub Londynu. Nie wątpię, że w tej propozycji więcej było serdecznej dla nas życzliwości niż walutowej zapobiegliwości.

Codziennie na obiedzie w PCK zbieraliśmy skrzętnie informacje, powoli wysuwając się na czoło zbieraczy wiz. Jeszcze łotewska i już tylko ostatnia – najłatwiejsza – litewska wiza wyjazdowa. Zwykła formalność.

Tymczasem na giełdzie wyjazdowej nastąpił nagle krach. Nie wiem, czy spowodował go konsul niemiecki, czy po prostu nadmiar Polaków w Kownie. Konsekwencje były natychmiastowe i bardzo przykre. Dalszy pobyt Polaków w Kownie od tej chwili uzależniony był od specjalnego zaświadczenia policji, jakie otrzymywali tylko ci, którzy mogli udowodnić, że nigdy nie służyli w Wojsku Polskim. Automatycznie dostawali zaświadczenia tylko mężczyźni poniżej lat 18 lub powyżej 65. Niestety, nie pasowałem do żadnej z tych uprzywilejowanych kategorii. Nie pozostawało nic innego, jak zameldować się w specjalnie przez Litwinów powołanej komisji, która wydawała takie zaświadczenia.

Policja litewska zaczęła wyłapywać Polaków. Absolutna nieznajomość języka litewskiego i łatwe do rozpoznania stroje ułatwiały jej zadanie. Czekanie stawało się coraz trudniejsze. Swobodne dotychczas poruszanie się po mieście i zdobywanie wiz kończyło się aresztowaniem. Liczba uciekinierów z obozów przebywających w Kownie zmniejszyła się gwałtownie. Spora grupa siedziała już w więzieniu, inni wyjeżdżali pośpiesznie, by przeczekać u znajomych Polaków na wsi, najmniej odporni nerwowo wracali do obozów.

Utonąć niemal przy brzegu? Mieliśmy już i pieniądze, i wszystkie zagraniczne wizy. Brakowało nam jednej małej litewskiej pieczątki. Paryż wydawał się być tuż, tuż. Próby wyręczenia władz litewskich i własnoręczne uzupełnienie dokumentu tą właśnie pieczątką okazały się fatalne w skutkach i bezapelacyjnie powiększyły polską ekipę w kowieńskim kryminale. Postanowiliśmy przeczekać jeszcze kilka dni, próbować nowych dróg, a jeśli ich nie znajdziemy, wracać do Warszawy.

Pomoc przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Jak naciągany happy end w trzeciorzędnym filmie.
– Panie poruczniku! Panie poruczniku! – zagadał ktoś po polsku na ulicy, zatrzymując obok mnie granatową szewroletę. Mój kożuszek, smokingowe spodnie i cyklistówka były dotychczas przedmiotem mojej dumy, strojem nienagannie cywilnym, toteż stanąłem jak wryty.
– Dzień dobry, panie poruczniku. Niech pan siada, to pana podwiozę.
Był to kierowca litewskiego pułkownika, który przyjechał na odcinek, gdzie uparcie opóźnialiśmy przejście przez granicę. Dowiedziałem się nazwiska owego majora, który odprawił nas na granicy. Pomoc majora Buliki to była wówczas nasza jedyna szansa wyjazdu do Francji. Znając nazwisko, bez trudu uzyskaliśmy adres majora.

Nazajutrz obaj z „Gazdą” pukaliśmy do drzwi mieszkania państwa Bulików. Tremę mieliśmy cholerną.
– Męża nie ma w domu – wyjaśniła po niemiecku żona majora. – Proszę, niech panowie zaczekają.

Teraz już nie uciekniemy i tu dopiero dostaniemy w kość. W najlepszym razie facet nas nie pozna i wyrzuci za drzwi. Wtedy na granicy byliśmy w mundurach. Zresztą to już przeszło miesiąc. Major Bulika poznał nas od razu, ale po policję nie zadzwonił. Nie potrzebowaliśmy mu tłumaczyć, że uciekliśmy z obozu i że chcemy jechać do Francji. Rozumiał sytuację i dalsze nasze plany. Wyjaśnił, że sam niewiele może nam pomóc, ale obiecał zaprotegować nas do pułkownika, z którym zetknęliśmy się wówczas na granicy.

Okazało się, że pułkownik to, ni mniej, ni więcej, tylko szef litewskiej „dwójki”. Uprzedzony przez majora Bulikę, nie wypytywał o szczegóły, ale od razu przeszedł do sedna sprawy. Pamiętał nas i był gotów nam pomóc.
– Kiedy chcecie jechać?
– Jak najprędzej, ale… – Wyjaśniłem, że jest nas ośmiu i że wszystkim bardzo się śpieszy.
Pułkownik najwidoczniej oceniał sytuację polityczną i militarną Litwy równie pesymistycznie jak major Bulika, bo zgodził się patronować naszym „turystycznym” zamiarom.

W nocy z 2 na 3 listopada 1939 roku przejechaliśmy granicę litewsko-łotewską, mając w kieszeni bilety do Sztokholmu.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek