Kategoria: Droga do Anglii

Linia Maginota

Gdy podczas jednej z licznych odpraw oficerskich nasz dowódca zapytał, kto zna język francuski, podejrzewałem, że wypróbowaną metodą wojskową wybiera w ten sposób kandydatów do przeniesienia fortepianu lub do niedzielnej służby garnizonowej. Mimo to zgłosiłem się. W dwa tygodnie później dostałem rozkaz wyjazdu na staż do pułku artylerii francuskiej na linii Maginota.

Jak taternikom śnią się Himalaje, tak nam niewyżytym polskim artylerzystom, po raz setny prowadzącym ogień baterii na tekturowym stole artyleryjskim obok bilardu w kafejce w Bressuire, jawiła się po nocy linia Maginota. W lecie 1939 roku oglądałem ją w kinie „Napoleon” w Warszawie. Była główną bohaterką propagandowego francuskiego filmu Francja czuwa. Teraz miałem przeżyć ten film osobiście. Miałem wreszcie pozbyć się moich kompleksów „niezdążania” na wojnę. Wspaniała, nowoczesna linia Maginota, duma Francji i fundament jej wiary w zwycięstwo. Nie mogłem doczekać się, kiedy wreszcie dostanę się na odcinek. Zameldowałem się w dowództwie w Strasbourgu. Dostałem przydział: odcinek „Maroc” i „Canada”. Kod pocztowy: SP 117 „quelquepart en France” – „gdzieś we Francji”.

Czarna wojskowa cytryna powiozła nas dalej. Mijaliśmy szlabany kontrolne, zapory przeciwczołgowe, betonowe bunkry, zamaskowane stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Coraz mniej cywilnej ludności, coraz więcej wojska. Przy kolejnej zaporze przeciwczołgowe j zasieki z drutów kolczastych. Czarni jak noc francuscy żołnierze kolonialni i biały podoficer sprawdzają nasz rozkaz wyjazdu i dokumenty. Towarzyszący nam francuski oficer łącznikowy wyjaśnia, że minęliśmy właśnie najbardziej wysunięte fortyfikacje linii Maginota i obecnie wyjeżdżamy na jej przedpole. Od tego szlabanu obowiązuje już odwaga i wysoki dodatek frontowy. O dziesięć kilometrów od nas są pierwsze linie niemieckie.

Nareszcie byłem na prawdziwym froncie. Drogą w lesie dojechaliśmy do dowództwa pułku, gdzie dostałem skierowanie na właściwy odcinek. Dalej już pieszo zameldowałem się u dowódcy baterii. Kapitan Labaylle, elegancki, przystojny brunet, wraz z dwoma oficerami kwaterował w opustoszałym domku, gdzie mieściło się dowództwo baterii. Miałem ogromne emocje i wzdychałem skrycie do generała Bema, patrona polskich artylerzystów, bym tu nie nawalił i nie zrobił mu wstydu.

Z wielkim szacunkiem patrzyłem na moich francuskich kolegów artylerzystów, gdyśmy w kilka minut później zasiedli do obiadu. Osiem kilometrów od nas pierwsze linie niemieckie, jesteśmy więc w zasięgu ognia ich artylerii. Nasz domek osłonięty drzewami, ale charakterystyczne druty telefoniczne, nietrudne do rozpoznania dla wysuniętych obserwatorów nieprzyjaciela, demaskują nasze miejsce postoju. A my tu sobie jemy spokojnie dobry obiad, gęsto zakrapiany jeszcze lepszym winem. Odważni faceci. Nie ma co. Przy trzeciej szklance sam czułem się współbohaterem i nie mogłem się doczekać pójścia na patrol zwiadowczy z moim dowódcą. Obiecał po drodze zapoznać mnie ze stanowiskami ogniowymi baterii, punktami obserwacyjnymi, dozorami i całą resztą artyleryjskiego gospodarstwa.

Szedłem z sympatycznym kapitanem w nastroju bohatersko-optymistycznym. Katastrofa nastąpiła po kilku minutach. Nie był to ani niespodziewany atak nieprzyjacielskich czołgów, ani huraganowy ogień niemieckich baterii, ani nalot nieprzyjacielskiego samolotu. Na tego rodzaju ewentualności byłem psychicznie przygotowany. Więcej – żądny wojennej sławy – marzyłem o niej, snując w duchu scenariusz o samotnym polskim podporuczniku na przedpolu linii Maginota… Katastrofa wyłoniła się powoli zza zakrętu pięknie zadrzewionej drogi. Cztery poczciwe koniska ciągnęły armatę, wzór… Tak! Nie chciałem wierzyć, ale to była ona. Armata 75 mm, wzór 97!

Starałem się usprawiedliwić obecność sędziwej staruszki na tym wymarzonym froncie. Pyszny kawał! Jednak ci Francuzi mają pomysły. Co za wspaniały trik. Tu, na przedpolu linii Maginota, na oczach niemieckich obserwatorów i lotników, w biały dzień wozić tę landarę! I do tego jeszcze zaprzęg konny. To lepsze niż staranne maskowanie prawdziwego sprzętu, ukrytego gdzieś wśród drzew. Pyszny kawał!

– Bravo, mon capitaine! – wyjaśniłem moją teorię o pozorowanym sprzęcie, który na pewno wyprowadzi w pole niejednego niemieckiego dowódcę.

Kapitanie Labaylle, przepraszam pana raz jeszcze! To nie była z mej strony złośliwość. Nie chciałem pana bynajmniej zawstydzić. Było mi równie głupio jak panu, gdy słuchałem pańskich usprawiedliwień, że to jest nasz jedyny sprzęt. Pozostało mi pocieszać się już bez przekonania, że tam za nami w bunkrach linii Maginota…

Poszliśmy dalej na rozpoznanie. Rozpoznanie – to brzmi dostatecznie wojskowo – ale właściwie był to zwykły spacer. Tyle tylko, że w niezwykłym otoczeniu.

No man’s land – ziemia niczyja. Kilkukilometrowej szerokości pas między skrajnymi umocnieniami linii Maginota i linii Siegfrieda biegł przez gęsto zaludnione rejony Alzacji. Domy nietknięte, tylko gdzieniegdzie wybita szyba i drzwi kołyszące się na wietrze. Nikogo. Ewakuacja ludności musiała się tu odbywać bardzo pośpiesznie. W szafach ubrania, pościel na łóżkach. Gdyby nie gruba warstwa kurzu, wydawałoby się, że wczoraj usunięto mieszkańców. Przeżyłem nieoczekiwane wzruszenie, gdy łażąc po tych bezludnych, nietkniętych osiedlach, napotykałem polskie nazwiska i polskie obyczaje. Na ścianach Matka Boska Częstochowska, Orzeł Biały, Marszałek Piłsudski, fotografie Warszawy, Zakopanego, polski kalendarz. Nawet – choć to ckliwie brzmi – Pan Tadeusz na półce.

„Drôle de guerre” – „dziwna wojna” na odcinku „Maroc” i „Canada” przebiegała w taki oto sposób. Mieszkaliśmy wygodnie w opuszczonych domkach o kilka kilometrów od Niemców. Codziennie o różnych, ale niezbyt fatygujących porach dnia bateria nasza ostrzeliwała przez pół godziny kilka uprzednio wybranych z mapy celów po niemieckiej stronie. Komendy ogniowe przygotowywaliśmy zawczasu, a samo strzelanie obserwowaliśmy przez lornetę nożycową, zainstalowaną na umocnionym punkcie obserwacyjnym. Artyleria niemiecka odpowiadała w podobny sposób. Podczas mego miesięcznego pobytu w „Canada” nasza dzielna bateria nie poniosła od ognia nieprzyjacielskiego żadnych strat. Przypuszczam, że podobny skutek dla nieprzyjaciela miała i nasza kanonada. W komunikacie wojennym to się nazywało: „Na przedpolu linii Maginota ożywiona wymiana ognia artyleryjskiego i działalność patroli.” Jeden taki patrol to właśnie my dwaj z kapitanem Labaylle.

9 kwietnia nuda komunikatów wojennych prysła. Hitler zaatakował Danię i Norwegię. Od tego momentu każdą wolną chwilę spędzałem przy głośniku. Zmotoryzowane oddziały niemieckie przekroczyły bez strzału granicę duńską. Jednocześnie w Kopenhadze wylądowały silne oddziały od strony morza. Nie znane jeszcze wczoraj nazwisko norweskiego majora Quislinga stało się symbolem zdrady. Komunikaty wojenne przynosiły nową lekcję geografii: Trondheim, Stavanger, Narvik. Tam bili się Polacy. Nasza Brygada Podhalańska weszła do akcji. Zazdrościłem im serdecznie.

Moje opowiadania wrześniowe na tle błyskawicznej inwazji Danii i nieudanej interwencji aliantów w Norwegii nabrały nowej skali porównawczej. Nie musiałem już wyjaśniać uprzejmym francuskim kolegom, jak to się stało, że w trzydzieści pięć dni przegraliśmy wojnę.
Na naszym odcinku nadal cisza. Któregoś dnia lokalne krótkie ożywienie. Z zadartymi głowami obserwujemy pojedynek dwóch myśliwców. Krążą na dużej wysokości, ale serie kaem słychać wyraźnie. Trafiony Anglik rozlatuje się w powietrzu. Szczątki samolotu spadają na torfiastą łąkę niedaleko baterii.

Na ochotnika chodziłem na nocne patrole z mężnym zamiarem spotkania nieprzyjacielskich zwiadowców. Bez rezultatu.

7 maja 1940 roku ukończyłem praktykę na linii Maginota. Wróciłem do Paryża z przydziałem do Polskiego Ośrodka Szkoleniowego w Coëtquidan w Bretanii. A w trzy dni później zaczął się Blitzkrieg. Odcinki „Maroc” i „Canada” padły ponoć bez strzału.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek