Kategoria: Droga do Anglii

Wilno – Mejszagoła

Jadąc dorożką z dworca w Wilnie do koszar artyleryjskich, byłem nieogolony, głodny i pełen gorzkich refleksji.
Coś tu nie gra!
Zwykle wojna goni ludzi. A tymczasem ja od dziesięciu dni bezskutecznie gonię wojnę od Płocka do Wilna. I co gorsze – gonię ją pod prąd, co zmniejsza szansę, bym ją kiedykolwiek dogonił.

Wojny jeszcze w Wilnie nie było. Był za to pułkownik Batory, dowódca wytęsknionego Ośrodka Zapasowego Artylerii nr 3. Zameldowaliśmy się służbiście. Nareszcie prawdziwe wojsko.

Dostaliśmy obaj przydział do pierwszego dywizjonu. „Gazda” na dowódcę pierwszej baterii, ja – zgodnie z moją artyleryjską specjalnością – na oficera zwiadowczego dywizjonu.
– Chwilowo z przydziałem do pierwszej baterii – uzupełnił pułkownik.

Byłem szczęśliwy i dumny. Byłem wreszcie w baterii. Szkoda tylko, że tej baterii nie było. Gdyśmy wkrótce po wyjściu od pułkownika zobaczyli nasz oddział zwołany przez ogniomistrza szefa na zbiórkę, byłem zdruzgotany. Na rozległym placu ćwiczebnym ustawiło się przede mną w wątpliwej jakości dwuszeregu, bez zbytniego pośpiechu, kilkudziesięciu poczciwych starszych i młodszych, ale jednakowo zdegustowanych rezerwistów.

Skład baterii uzupełniło kilku podchorążych rezerwy, przybyłych wraz z nami i równie jak my speszonych, i dwu zawodowych podoficerów. Przepraszam, były jeszcze na etacie naszej baterii 4 (słownie cztery) konie. I były 2 (słownie dwa) działa. Tak się rozpoczął mój formalny udział w drugiej wojnie światowej.

Cholera! 8 września. Niemcy zajęli już Łódź. Ciężkie bombardowanie Warszawy. A ja tu siedzę w koszarach w Wilnie i jak ostatni cymbał tłumaczę kilkunastu zaspanym cywilom w zbyt nowych mundurach, co to jest tysięczna.

Potem wszystko rozegrało się bardzo szybko. 17 września wojska radzieckie przekroczyły granicę Polski. Byliśmy wstrząśnięci i przygnębieni. Na gwałt organizowano obronę miasta.

Razem z „Gazdą” i kilkuosobowym działonem pojechaliśmy na ochotnika na szosę w kierunku Mejszagoły. Dwa konie, które niespodziewanie awansowały z kuchni do linii bojowej, ciągnęły działo: „armatę polową, kaliber 75 mm, wzór 97”.

Noc, za nami Wilno, w którym po raz pierwszy przestrzegano zaciemnienia okien. Ja również po raz pierwszy w życiu ustawiłem na wojnie działo „na dozór”. Starałem się włożyć w tę prostą czynność całą niewyżytą tęsknotę mego artyleryjskiego serca. Wybraliśmy wzgórek o kilkadziesiąt metrów od szosy. Widoczność była dobra. „Gazda” obliczał odległości i przygotowywał komendy ogniowe. Ja z resztą działonu maskowałem stanowisko ogniowe. Działo było co prawda bez poziomnicy, amunicji mieliśmy niewiele – ale wreszcie byłem na froncie. Będziemy strzelali „na wprost”.

Zapadł zmrok. Pierwszy samochód, który nas minął w kierunku na Mejszagołę, jechał ze zgaszonymi światłami i nie zwrócił mojej uwagi. Ale przy drugim, który w kilka minut później mijał nas z pełnymi światłami, nie wytrzymałem. Przecież jest wojna, obowiązuje zaciemnienie. Czułem się niemal dowódcą tego odcinka frontu i z moim visem w ręku zatrzymałem auto.
– Zgasić światło! Stój! Dokąd jedziecie?!
W aucie jacyś cywile. Potulnie zgasili światło i wyjaśnili mi swój kierunek jazdy na Mejszagołę. Mejszagoła – to znaczy granica litewska. Kilka następnych aut, które minęły nas w ciągu pół godziny, jechało zaciemnionych, nie wzbudziło mych zainteresowań.

Ustaliliśmy dyżury przy dziale. Urządziliśmy prowizoryczną budkę-schron, w którym można się będzie przespać.

Ruch na szosie narastał z każdą chwilą. Już nie pojedyncze auta, ale bezładna, rozkrzyczana fala ludzi, pojazdów i koni. Zapełniła całą szerokość drogi. Samochody, autobusy, furmanki konne. Zwarta grupa policjantów na rowerach, obojętnych na panujący bałagan, pedałuje zdecydowanie ku granicy. Nie brak było i piechurów. Przerażeni, po ciemku, byle dalej od Wilna. Staliśmy na skraju drogi przytłoczeni tym widokiem.

– Po cholerę wam armata! Uciekajcie! – krzyknął na nasz widok jakiś facet. Zatrzymał obok nas wóz, na którym jechał, i szybko ładował walizki, które pospadały mu w ciemnościach. – Zostawcie armatę i jedźcie. Jeszcze zdążycie – tłumaczył nam rzeczowo i uprzejmie.

Zostawić działo. Nie. W podchorążówce we Włodzimierzu podczas żołnierskiej przysięgi kładliśmy palce na lufie działa.

Nie próbowaliśmy nawet po nocy i w tłumie uciekinierów dotrzeć do naszych koni, pozostawionych w przepisowej odległości od stanowiska ogniowego. Zaprzodkowaliśmy i na piechotę wytaszczyliśmy działo na szosę.
– Armata „wzór 97”, ciężar 1190 kg – wspominałem opis sprzętu, obracając rękoma szprychy koła na świeżym rżysku. Potem już na szosie załadowaliśmy do przodka amunicję. Z najbliższego wozu, który nadjechał, wyprzęgliśmy konie, by je zaprząc do naszego działa. Jedynie chyba duch generała Bema, patrona polskiej artylerii, był wówczas po naszej stronie, bo właściciele tych koni i fury mocno protestowali. Znacznie logiczniej niż my wyciągnęli wnioski z sytuacji i dopiero naszymi pistoletami przeforsowaliśmy pogląd, że jednak działo było ważniejsze od fury pełnej ludzi i walizek.

Do dziś nie wiem, czy wówczas, w nocy, na szosie do Mejszagoły, mieliśmy rację.

Strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza przy szosie do Mejszagoły była pusta. Pootwierane drzwi, zerwane aparaty telefoniczne, puste stojaki po karabinach. Ciemno. Pojechaliśmy dalej. Zastąpił nam drogę biało-czerwony szlaban podniesiony do góry i tablica z orłem. To już koniec. Kilkadziesiąt kroków dalej – Litwa, żołnierze w obcych mundurach.

Tłum uciekinierów zmęczony nocnym marszem uspokoił się. Nikt nas nie gonił. Tylko z dala na horyzoncie świeciły łuny i słychać było pojedyncze strzały. Można było iść. O kilkadziesiąt kroków dalej był neutralny kraj. Litwini przepuszczali każdego bez względu na mundur, jaki nosił, pod warunkiem, że był bez broni lub zdał broń na granicy.

Główna fala uciekinierów przeszła już w nocy. Postanowiliśmy czekać. Nadjechał jakiś zapóźniony major na motocyklu. Stwierdziwszy, że to już granica, oddał nam motocykl i broń boczną.

W tym przygnębiająco ochotniczym przekraczaniu granicy nie brak było i tragicznych epizodów. Wkrótce po nas przyjechał jakiś kawalerzysta. Zsiadł z konia, podciągnął strzemiona, popuścił popręgi. Pogłaskał konia po szyi. Po czym palnął mu w łeb. A potem sobie.
Jacyś oficerowie przyjechali polskim fiatem 508, który nam zostawili. Spoglądali na działo. Nie podzielali naszych naiwnie wojennych zamiarów. Zgodnie z rozkazem mamy przejść granicę, złożyć broń, a potem „bić się dalej”.

Przez granicę przeszli do nas litewscy oficerowie. Jeden z nich, major, mówił dobrze po polsku. Namawiał, byśmy przeszli granicę. Na co tu czekamy? Sami nie bardzo wiedzieliśmy, na co. Postanowiliśmy jednak czekać jak najdłużej. Po co? Może po prostu, żeby jak najdłużej być w Polsce.

Staraliśmy się trzymać fason. Wstyd nam było i za „marsz na Kowno”, i za ten tłumny przemarsz przez granicę, i za te porzucone w rowie karabiny. Czym mogliśmy się usprawiedliwić? Naszą armatą wzór 97 ustawioną na granicy? Świeżo usypaną mogiłą kawalerzysty? Armata nie miała poziomnicy, a leżący opodal zabity kary koń śmierdział coraz bardziej. A Westerplatte i Warszawa były bardzo daleko.

Oficerowie litewscy, zwłaszcza starsi, mówili po polsku. Częstowali nas papierosami. Podziękowaliśmy, bo papierosów mieliśmy w bród. A to, że już trzeci dzień nie jedliśmy nic poza wojskowymi, twardymi jak kość sucharami, to już nasza sprawa.

Wyłaziło z nas zmęczenie i gorsza od zmęczenia bezradność. Wracać do Warszawy? Iść do Wilna? Przejść granicę litewską?

Tej nocy postanowiliśmy się przespać w stojącej opodal stodole. W pobliskiej chałupie zgodzili się wreszcie przygotować nam nazajutrz rano gorące mleko. Zbudził nas warkot czołgów. Szlaban graniczny był opuszczony. Stały przy nim dwa radzieckie czołgi.

Zdecydowaliśmy się przejść granicę. „Marsz, marsz, Dąbrowski, z ziemi włoskiej do polskiej”? Francja – wydawała nam się wówczas bardzo bliska.

Lichy sosnowy lasek. Borówki, czarne jagody. Szliśmy bardzo wolno. Bliskość granicy odczuwałem niemal fizycznie. Jeszcze sto kroków Polski, jeszcze pięćdziesiąt, Litwini dawali nam znaki, byśmy się pośpieszyli. Jeszcze dwadzieścia kroków. Jeszcze możemy zawrócić. Szedłem coraz wolniej. Nikt mnie nie gonił, a oglądałem się ciągle za siebie. Byliśmy na Litwie.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek