Kategoria: Droga do Anglii

Drôle de guerre – dziwna wojna

Paryż znałem nieco już uprzednio. Z dwutygodniowej wycieczki z okazji Wystawy Kolonialnej i z trzymiesięcznej praktyki studenckiej, którą odbywaliśmy razem z Zosią w roku 1936. Uczyliśmy się Paryża ze znakomitych wykładów profesora Lecha Niemojewskiego na Wydziale Architektury, z książek i przewodników, z planu miasta.

Chłonęliśmy z Zosią Paryż 1936 roku oczami zachwyconych studentów architektury w towarzystwie Maćka i Siasi Nowickich, naszych kolegów z Wydziału Architektury i przyjaciół, stawiających wówczas pierwsze kroki w pracowni Le Corbusiera.„Paris ville lumière” – „Paryż miasto świateł”, głosiły turystyczne plakaty.

Upragniony Paryż 1939 roku, do którego wreszcie dotarłem, był ciemny.

Przedwojenna znajomość miasta nie na wiele mi się przydała, gdy późnym wieczorem na dworcu dostałem adres stacji zbornej Wojska Polskiego: koszary Bessières – metro St. Ouen.

Dostałem przydział do sypialni pełnej dwupiętrowych łóżek, głośno chrapiących sąsiadów i koszarowego zaduchu rzadko zmienianych skarpetek. Wdychałem go pełną piersią. Teraz wiedziałem już na pewno, że jestem w prawdziwych koszarach. Ani utarty na sieczkę twardy siennik, ani zatkany zlew w łazience nie potrafiły osłabić mego entuzjazmu.

Chodziłem po koszarach, obcy wśród licznych już umundurowanych polskich żołnierzy. Jakoś nie mogłem się pozbierać. Wieczorem uczestniczyłem w uroczystej akademii z okazji rocznicy 11 listopada. Miałem wątpliwości, czy wrzesień 1939 nie unieważnił naszego prawa do listopadowych wspomnień, ale byłem bardzo ciekaw Sikorskiego.

Sikorski był zmęczony. Bez większego przekonania nawiązał do listopadowej rocznicy, dał zwięzłą ocenę aktualnej sytuacji politycznej i militarnej. Uprzejmie akcentował potencjalne walory militarne Francji. Prosił o cierpliwość. Cóż mógł nam więcej wtedy w Paryżu powiedzieć? Konfrontowałem wyimaginowany obraz z rzeczywistą postacią. Wyglądał bardziej na zmęczonego człowieka niż na Naczelnego Wodza z propagandowych fotografii. Jeśli stracił coś z nimbu bohatera, to zyskiwał na sympatii.

W ogonku po zupę w koszarach Bessières natknąłem się na serdecznego przyjaciela Janusza Zalewskiego. Byliśmy w jednym działonie 8 baterii w Szkole Podchorążych we Włodzimierzu, kolegowaliśmy na Wydziale Architektury. Wspólnie entuzjazmowaliśmy się drewnianą architekturą huculszczyzny, robiąc wakacyjne ćwiczenia inwentaryzacyjne z architektury polskiej w Kołowym i Żabiem.

– „Chińczyk”, bracie kochany, skąd ty się tu wziąłeś? – Skośne, czarne oczy, szeroka gęba, śniada cera i pobłażliwa filozofia życiowa zadecydowały o przezwisku Janusza.
– Z Warszawy.

Z koszar Bessières szlak każdego wojskowego Polaka wiódł niezmiennie do hotelu „Regina”. Zestawienie słów: koszary i hotel, kontrast ubogiej dzielnicy Clichy z wytworną rue Rivoli na wprost północnego skrzydła Luwru podkreślały dystans dzielący te dwa polskie światy. Koszary Bessières, stacja zborna, to była masówka polskiego wojska w Paryżu. Cywilne ciuchy z różnych stron świata, fasowane stare mundury, strawa z kotła, nudne pseudozajęcia i poszukiwanie liniowego przydziału. Wytworny hotel „Regina”, przemianowany ad hoc na siedzibę polskiego Sztabu i Ministerstwa Wojny, to była elita. Każdy wojskowy rodak, który zjawił się w koszarach Bessières, przespał się i zjadł zupę, sunął do „Reginy”.

Przez korowody weryfikacyjne w koszarach Bessières przebrnąłem stosunkowo szybko i bezboleśnie. Nie było to takie proste, nawet z zaprawą, jaką zdobyłem w Połądze. W kampanii wrześniowej prawdziwe wojsko, liniowe jednostki bojowe, poniosło ogromne straty, a ich resztki dostały się do niewoli niemieckiej. Do Rumunii, Węgier i na Litwę trafili w większości ci, którzy w Polsce nie zdążyli na wojnę. Swoje skromne doświadczenia wojenne nadrabiali obecnie bojową wyobraźnią. Nic też dziwnego, że obok złorzeczenia na wrześniowe dowództwo, szczególnie łatwego dla tych, którzy wojnę znali z komunikatów i opowieści, osobiste przygody wojenne uczestników ogonka po obiad w koszarach Bessières roiły się od wspaniałych opowieści. Nocne wypady z granatem w ręku były równie częste jak zupa cebulowa. Moje lakoniczne sprawozdanie wyglądało ubożuchno, ale nie nastręczało kłopotów. W działaniach wojennych w Polsce niestety nie brałem udziału – a mój mało efektowny stopień podporucznika rezerwy był dostatecznie udokumentowany.

Wkrótce dostałem legitymację oficjalnie stwierdzającą: „Affectation: Armée Polonaise” – „Przydział do Wojska Polskiego”.

Naiwna wiara w oczekujące nas we Francji nowoczesne, zmotoryzowane dywizje, w okazję do szybkiego rewanżu za wrzesień rozwiała się przy pierwszej kolacji w koszarach Bessières.

Zanosiło się na długie oczekiwanie znowu gdzieś na składzie. Ale jednocześnie koszary Bessières aż się trzęsły od wiadomości o formującej się pierwszej dywizji. Nowy francuski sprzęt, mundury, szybki wymarsz na front. Przecież lada dzień rozpocznie się prawdziwa wojna. Cała bieda, że do tej wymarzonej pierwszej dywizji nijak nie chcieli mnie brać. Pierwszeństwo mieli oficerowie zawodowi, podoficerowie i szeregowi. Z zazdrością patrzyłem, jak moi sąsiedzi przy koszarowych obiadkach dostawali przydziały i odjeżdżali z Paryża do Bretanii, gdzie w Coëtquidan była polska szkoła podchorążych i formowały się oddziały pierwszej dywizji. Diabli mnie brali, że do podchorążówki trafiali, obok młodziutkich chłopaków, również i starsi panowie, o jeszcze mniej wojskowej przeszłości niż moja, których główną zaletą był… brak stopnia oficerskiego. Moja nikła zresztą wiedza artyleryjska okazała się nadal inwestycją absolutnie deficytową w przedwojennym budżecie Ministerstwa Spraw Wojskowych. Pomysł zatajenia oficerskiego stopnia nie dał się zrealizować wobec nieopatrznego ujawnienia go w arkuszu ewidencyjnym złożonym w Bessières. Pozostawała jedynie protega kogoś z „Reginy”. Ale tej mi brakło. Kilka wycieczek do wytwornego hotelu-ministerstwa zakończyło się fiaskiem.

Po otrzymaniu pierwszego żołdu postanowiliśmy jak najszybciej przenieść się z koszar do hotelu. Wybór nasz padł na mało wytworny lokal opodal Porte St. Ouen, Hôtel du Printemps – Hotel Wiosenny. Ponura buda, z podwórkiem studnią, o zawrotnie stromych schodach i maleńkich pokoikach. Zgodnie z tradycją paryskich hotelików tego typu parter wypełniało bistro, wąskie przejście do klatki schodowej i „biuro”, w którym w chwilach wolnych od zajęć za ladą bistro urzędował patron lub jego żona.

La patronne – szefowa, słuchająca bezustannie radia, gorąca katoliczka, z jednakowo znudzoną miną częstująca gości aperitifem, jak i obfitą serią pornograficznych fotografii. Patron – szef, w rozdeptanych rannych pantoflach, zawsze rozczochrany z nieodłącznym gauloisem przylepionym do wargi, liberał filozof, absolutnie zawojowany przez żonę.

Prawdziwe życie baru zaczynało się dopiero późnym wieczorem, gdy wynieśli się przygodni goście, a zostawali stali bywalcy. Rej wodził monsieur Petit, starszy pan, taksiarz. Jak wszyscy taksiarze świata, cwaniak-filozof, narzekający na rząd i wojsko, a jednocześnie gorący patriota, oburzający się na Niemców i wspominający „tamtą” wojnę. Listę stałej załogi baru uzupełniały dwie panienki lekkiego prowadzenia, ale za to ciężkiej wagi. Do bistro du Printemps przychodziły „pozasłużbowo” i były traktowane z rodzinną serdecznością. Poczciwe, grube dziewczyny, najbardziej rozumiały nasze wrześniowe biedy. Ze wzruszeniem przysłuchiwały się opowieściom wojennym „Gazdy”. To, że bardzo słabo mówił po francusku, nie przeszkadzało im zupełnie. Miał takie ładne niebieskie oczy.

Był jeszcze jeden stały mieszkaniec hotelu, którego dopiero nasz przyjazd włączył w grono nocnych dyskutantów baru.
– Mieszka u nas rodak panów – oznajmiła nam szefowa – bardzo miły i spokojny. Przyjechał w kwietniu na studia.

Od tej pory przegadaliśmy z nim niejedną godzinę. Rodak, nie pasujący do wojennych komunikatów i syren przeciwlotniczych, wyjących przeraźliwie na rogu. Młody Żyd z Suwałk przybyły na studia rabinackie do Paryża. Niewiele mówił, uważnie słuchał. Rozumiał już, że do Suwałk nie wróci. Nie wiedział jeszcze, że Hôtel du Printemps także przestanie wkrótce być dlań bezpieczną przystanią. Pozostała mi w pamięci jego wąska, blada twarz, szeroko otwarte oczy patrzące zza okularów i natarczywe pytanie: – Panie, niech pan powie, jak tam u nas będzie?

Drôle de guerre – dziwna wojna – dawała się odczuć w Paryżu roku 1940 w równie dziwny sposób. Nie było jej w komunikatach wojennych, była natomiast na każdej wystawie sklepowej. Francuska moda reagowała znacznie sprawniej i szybciej niż francuski sztab generalny. Kolor khaki – kolor munduru, królował nawet w wytwornych witrynach rue du Faubourg de St. Honoré. Koszule khaki, piżamy khaki, szaliki, sukienki – wszystko było khaki. Nawet maska gazowa, ponury rekwizyt nadchodzącej wojny, stała się natchnieniem dla domów mody, które prezentowały bogatą kolekcję wdzięcznych modeli puszek, pokrowców i torebek do maski i pochłaniacza.

Dla podniesienia ducha bojowego i wiary we wspólną potęgę aliantów różnych chwytano się sposobów. Od dnia wypowiedzenia wojny wszystkie paryskie teatry i kina kończyły codzienny program obowiązkowym odegraniem Marsylianki i God Save the King. Także i w Casino de Paris na zakończenie rewii wszyscy wstawali z miejsc i wysłuchiwali w skupieniu hymnów narodowych. Dostatecznie gołe panienki, wyprężone na baczność w takt kościelnej melodii God Save the King, wyglądały niemal dostojnie. W metro obok tradycyjnych plakatów Dubo-Dubon-Dubonnet – ostrzeżenia: „L’ennemi écoute” – „wróg podsłuchuje”. Wielkie plakaty powtarzają: „Zwyciężymy, bo jesteśmy silniejsi.” Na ulicy syreny ogłaszały alarm lotniczy. Wyły głośniej i bardziej przeraźliwie niż warszawskie.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek