Kategoria: Niewola

Z Warszawy do Oflagu

Przez częściowo rozebraną barykadę u wylotu ulicy Śniadeckich wyszliśmy na plac przed Politechniką. Po wypełnionych ruinami ulicach Śródmieścia wydał mi się nadspodziewanie rozległy i pusty. Niemcy stali w połowie drogi między wylotem Śniadeckich a budynkiem szpitalnym na ulicy 6 Sierpnia. Szliśmy czwórkami, niewielką kolumną, jaką udało się sklecić z kompanii osłony Komendy AK, na czele wychodzących oddziałów AK – Śródmieścia-Południe. Mundury, cywilne łachy, obładowani podręcznym bagażem.

Pierwsza i ostatnia defilada. Generał Bór i generał „Grzegorz” żegnali idącą kolumnę.

Przeszliśmy za barykadę niemiecką. Dalej stał gęsty kordon piechoty, rozstawionej po obu stronach jezdni. Za nimi samochody i motocykle pełne żandarmów z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału i fotoreporterzy. Trafił im się niezły temat. Szliśmy wśród trzasku kamer i aparatów filmowych. Na rogu alei Niepodległości obojętnie przyglądał nam się niemiecki czołg.

Skierowano nas na dziedziniec Wojskowego Instytutu Technicznego, zamienionego przez Niemców na Heereskraftfahrpark – wojskową stację obsługi samochodów. Pomyślałem, nie bez ironii, że po raz pierwszy wchodzę oficjalnie, główną bramą, do instytucji, która przez wiele miesięcy zaopatrywała mnie w autentyczną legitymację służbową „tapicera samochodowego”.

Otoczeni kordonem piechoty, idąc wzdłuż rozstawionych stołów i skrzyń, zdawaliśmy broń. Resztki broni, której nie zakopaliśmy poprzedniej nocy w ruinach domów na Piusa obok PAST-y. Całe uzbrojenie naszej kompanii z trudem wypełniło dno skrzyni. Pusty stół czekał bezskutecznie na długą broń.

Grupę Komendy AK ustawiono na prawym skrzydle i załadowano do samochodów. W pierwszym jechał generał Bór eskortowany przez dwóch oficerów żandarmerii. Drobna postać w kapeluszu i zbyt obszernym palcie. Gestem ręki żegnał stojące na baczność oddziały AK. Bo jakże to: Salutować do kapelusza? Kłaniać się wojsku? Pojechaliśmy za nim w kierunku Woli.

Opuściliśmy Wolę po pierwszym tygodniu walk, teraz po dwóch miesiącach z trudem rozpoznawałem znajome ulice. Jechaliśmy szybko, na ile pozwalały nieuprzątnięte z gruzu jezdnie, leje od bomb, przejścia w barykadach przetrasowane przez czołgi, do stacji kolejowej w Ożarowie. Czekał tam na Komendanta AK i towarzyszącą mu grupę generał von dem Bach z oficerami swego sztabu i oddziałem żandarmerii, w długich ceratowych płaszczach, z pistoletami maszynowymi w ręku. Otoczyli nas zwartym kołem. Von dem Bach powitał generała Bora propagandowym przemówieniem: konieczny jest front antykomunistyczny, wojna skończy się szybko zwycięstwem Niemiec dzięki użyciu „neue Waffe”. Znacznie ciekawsza była jego wypowiedź na temat działalności gestapo w Warszawie. Jako spec od zwalczania ruchów oporu (uprzednio zwalczał partyzantkę w Jugosławii), po Powstaniu Warszawskim oceniał działalność gestapo w Warszawie jako okrutną, ale głupią, jeśli po pięciu latach terroru nie potrafiła zapobiec zmobilizowaniu tak licznej i wyszkolonej armii podziemnej. Jako jedną z przyczyn bezradności gestapo von dem Bach wymieniał powszechny udział kobiet polskich w konspiracji, co zdezorientowało Niemców.
Po kilku minutach dołączył do naszej grupy generał „Monter”, który wychodził z oddziałami AK – Śródmieścia-Północ przez inną barykadę. Głupio mi było na widok generała „Montera” i towarzyszącego mu kapitana, ubranych w niby-polskie mundury, z polskimi dystynkcjami, uszyte ze zdobycznego, jadowicie zielonego sukna mundurowego żandarmerii. Wsiedliśmy – pociąg ruszył natychmiast.

Jechaliśmy wagonem osobowym, między dwoma wagonami z eskortą. Przed każdym przedziałem stał na korytarzu wartownik z pistoletem maszynowym w ręku. Dali nam jeść.

Jechaliśmy na zachód. Dokąd – nie wiadomo. Po raz pierwszy zatrzymaliśmy się na stacji w Sochaczewie, gdzie wyprowadzono generała Bora i pułkownika „Makarego” w asyście oficerów żandarmerii i wartowników. Zaniepokoiło nas to, ale pocieszającym był fakt, że czekaliśmy na stacji, więc chyba na ich powrót.

Wiedziałem, że pod Sochaczewem, w Kuznocinie, w rodzinnym dworku Woyzbunów mieszkała babka „Krystyny”. Jeśli „Krystyna” żyje, to będzie się starała tam dostać. Napisaliśmy karteczki z lakonicznym komunikatem o nas z prośbą o dostarczenie ich do Kuznocina. Nasz pociąg specjalny z silnym konwojem wywołał zrozumiałe zainteresowanie na stacji, ale peron był gęsto obstawiony uzbrojonymi wartownikami, którzy nie dopuszczali nikogo do pociągu. Pod pozorem wietrzenia przedziałów wyrzuciliśmy napisane karteczki na przeciwną stronę, na tory. Znalazł je jakiś Polak, bo trafiły pod wskazany adres. Były to pierwsze wiadomości, że przeżyliśmy Powstanie.

Po półgodzinie wrócił generał Bór i pułkownik „Makary”, pociąg ruszył. Jak nam opowiadali, samochody z eskortą zawiozły ich do pobliskiego dworku, gdzie kwaterował dowódca 9 armii, generał von Lüttwitz. Gdy Polacy weszli, oświadczył im uroczystym tonem, że od tej chwili generał Bór i jego żołnierze są jeńcami Wehrmachtu, który będzie przestrzegał, aby postępowano z nimi zgodnie z Konwencją Genewską i w myśl podpisanej umowy kapitulacyjnej. Kabotyn. Zgrywał się wobec uwięzionego Komendanta AK, jakby nie znał Konwencji Genewskiej od pierwszego dnia Powstania, gdy oddziały niemieckie na podległym mu terenie rozstrzeliwały jeńców i mordowały bezbronną ludność cywilną.

Z zapadnięciem zmroku do każdego przedziału wszedł uzbrojony wartownik i zajął miejsce przy drzwiach. Nad ranem dojechaliśmy do stacyjki Kruglanken (dziś Kruklanki opodal Giżycka). Gdyśmy wysiedli, otoczyło nas kilkudziesięciu esesmanów z pistoletami maszynowymi. Odwieźli nas do obozu Waffen-SS, gdzie zostaliśmy rozmieszczeni w schludnych drewnianych domkach. Wartownicy ustawieni przed każdym wyjściem nie pozwalali nam wychodzić na zewnątrz. Pobyt w Kruglanken minął nam głównie na roztrząsaniu: „Co dalej?”

Dopiero później w obozie jeńców dowiedzieliśmy się o rozmowach, jakie niemieckie dowództwo prowadziło w Kruglanken z generałem Borem. Zapytywali go telefonicznie, czy podpisana umowa kapitulacyjna dotyczy tylko oddziałów AK w Warszawie, czy też całości AK w kraju. Wobec odpowiedzi, że kapitulacja obowiązuje tylko walczących w Warszawie, Niemcy sugerowali, by generał Bór wydał rozkaz zaprzestania walki dla wszystkich oddziałów AK w kraju. Odmówił kategorycznie.

9 października, bez słowa wyjaśnienia, zawieziono nas pociągiem do Berlina. Na dworcu przyglądano nam się z wrogą ciekawością. Byliśmy ubrani w większości po cywilnemu, ale z biało-czerwonymi opaskami na rękawie, a splendoru dodawała nam silna eskorta SS z pistoletami maszynowymi w ręku. „Polnische banditen.”

Przejeżdżaliśmy przez zbombardowany Berlin. Miasto robiło wrażenie wymarłego. Ulice bezludne, zawalone gruzem. Tylko środkiem jezdni przetrasowane wąskie przejazdy. Zawieziono nas do wspaniałej willi – jak nam powiedziano – siedziby sztabu Himmlera, który chciał ponoć widzieć generała Bora. Czekaliśmy przez cały dzień w ogrodzie. Do spotkania nie doszło. Pod wieczór odwieziono nas na nocleg do koszar SS. Tam zastał nas alarm lotniczy.

Eskortujący nas esesmani kazali nam zejść do schronu. Wybuchła awantura, gdyż komendant schronu nie chciał wpuścić „polskich bandytów”. Kłócił się z esesmanami, którzy w trosce o własne bezpieczeństwo chcieli wymusić i dla nas miejsce. Na próżno. Komendant schronu postawił na swoim. Resztę nocy spędziliśmy pod strażą esesmanów na klatce schodowej prowadzącej do schronu. Czułem się tam tak wyłącznie w roli widza, że ani przez myśl mi nie przeszło, że angielskie bomby byłyby równie przykre dla Niemców, jak i dla mnie. Doczekałem się. Po raz pierwszy lotnictwo bombardujące było po mojej stronie.

Następnego dnia odjechaliśmy do Norymbergi. Langwasser – Oflag 73 – Stalag XII D.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek