Mój koniec wojny
14 kwietnia wywieźli nas z obozu w Colditz. Nie było wątpliwości – byliśmy zakładnikami.
Potem już wszystko potoczyło się szybko i bez większej emocji. Dopiero z powojennej lektury dowiedziałem się, co nam groziło.
Przez Drezno, dymiące po ostatnim nalocie, przewieziono nas do saskiej twierdzy Koenigstein nad Łabą. Po przenocowaniu pojechaliśmy dalej przez Pilzno, Kładno i Pasawę, by 16 kwietnia wylądować w obozie jeńców i oficerów holenderskich w Titmoning pod Salzburgiem. Holendrzy przyjęli nas bardzo serdecznie: paczkami i koncertem obozowej orkiestry na naszą cześć.
Po kilku dniach przy nocnym apelu wybuchła awantura. Brak było w naszej grupie sześciu oficerów angielskich. Po kilkakrotnym przeliczeniu i trzymaniu nas przez wiele godzin pod strażą pod gołym niebem wywieziono nas do sąsiedniego miasteczka Laufen, do obozu dla cywilnych internowanych. Żeby wszystko było formalnie w porządku, nad drzwiami do naszej sali, przy których czuwał wartownik, umieszczono napis: „Oflag”. Po trzech dniach doprowadzono do nas niedoszłych uciekinierów (z wyjątkiem kuzyna Churchilla, który uciekł z oficerem holenderskim). Ukryli się w piwnicy na terenie obozu, gdzie ich wytropiły psy policyjne.
Sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. Czołgi generała Pattona podchodziły pod Salzburg.
Pod koniec kwietnia załadowano nas znowu w największym pośpiechu do autobusu i przez Salzburg, Berchtesgaden przewieziono do Markt-Pongau w Alpach Tyrolskich. Zastaliśmy tam duży obóz jeniecki szeregowych, w którym spotkaliśmy po raz pierwszy od wyjścia z Warszawy żołnierzy AK z Powstania.
Następnego dnia dotarł tam do nas ambasador Szwajcarii przy rządzie niemieckim, od którego dowiedzieliśmy się o zajęciu Colditz przez Amerykanów i o alarmie, jaki wywołało wywiezienie naszej grupy. Robiło się koło nas gorąco.
Ambasador Szwajcarii otrzymał polecenie poszukiwania nas i odnalazł w Markt-Pongau. Zdołał przekonać przebywającego w tym rejonie SS-Obergruppenführera i generała policji Bergera, szefa Himmlerowskiej Administracji Obozów Jenieckich (Kriegsgefangenenwesen), żeby we własnym interesie zgodził się oddać nas pod opiekę przedstawiciela Szwajcarii.
Jak się dowiedziałem z powojennej literatury, ambasador musiał przekonać Bergera wówczas również i o tym, by nie wykonał rozkazu führera. 22 kwietnia 1945 roku, a więc 10 dni przedtem – jak wspomina H.R. Trevor Roper w książce Ostatnie dni Hitlera – Gotlob Berger zameldował się w podziemnym schronie Hitlera w Berlinie. Musiał czekać, bo Hitler był na naradzie. Wprowadzono go wreszcie na rozmowę, na zakończenie której poruszyli sprawę wysoko ustosunkowanych jeńców angielskich i amerykańskich, których trzymano jako zakładników. Byli internowani w zachodnich Niemczech, ale w miarę posuwania się wojsk sprzymierzonych zostali oddzieleni od swych towarzyszy niewoli i skierowani do Bawarii. Gdy Berger żegnał się, Hitler wstał. Całe jego ciało trzęsło się. „Drżały jego ręce, noga, głowa i nic innego nie miał do powiedzenia jak tylko:
– Masz pan ich wszystkich rozstrzelać. Rozstrzelać.”
Nie ulega wątpliwości, że gdyby Berger zdecydował się wykonać rozkaz führera, dotyczący Anglików i Amerykanina, to już z własnej inicjatywy wykończyłby i nas. Szczęściem, argumenty ambasadora Szwajcarii i bliskość czołgów amerykańskich były dostatecznie przekonywające. Nazajutrz, to jest 4 maja, już pod flagą szwajcarską, odjechaliśmy w kierunku granicy. Dotarliśmy jednak tylko do linii frontu utrzymywanej na tym odcinku przez dywizję SS. Droga do Szwajcarii była odcięta.
Dowódca tego odcinka frontu generał von Schwartz też widocznie szykował sobie „alibi” wobec bliskiego końca wojny, bo zaprosił prominentów – a przy okazji i nas – na podwieczorek do swej kwatery. Obsługiwali nas podoficerowie SS, a generał, opasły grubas z gwiazdką brylantową na piersi, trzymał mowę wyraźnie adresowaną do naszych brytyjskich kolegów. Nie odbiegała od propagandowych hitlerowskich schematów: była w niej i wspólnota europejska, i wspólny front przeciwko „zalewowi azjatyckiej komuny”. Na zakończenie generał zaklaskał w dłonie, wbiegł adiutant – punkt programu był widać zawczasu przygotowany – i po uroczystym „Heil Hitler” wręczył mu czerwone pudło. Grubas potoczył wzrokiem dookoła ze słowami: „dwa są szczególne momenty w życiu żołnierza, kiedy dostaje broń i kiedy zdaje broń”, otworzył pudło i wręczył najstarszemu stopniem z brytyjskich prominentów pistolet ze swym wygrawerowanym facsimile. Niemcy już się łasili do swych jutrzejszych zwycięzców. Zażenowany kapitan Elphinstone nie wiedział, jak się zachować wobec wręczanego mu pudła i wyciągniętej ręki Niemca.
Pojechaliśmy dalej.
Jak formalnie zakończyła się dla mnie wojna? Każdy, kto ją przeżył, zapamiętał tę chwilę, jakże nieraz różną od tej wymarzonej.
Dla mnie zakończyła się nijako: 5 maja 1945 roku, o godzinie 6.30, na tyrolskiej szosie pod Wörl, w autobusie z niemieckim kierowcą jadącym pod szwajcarską flagą.
Wyminęliśmy zamaskowany wśród drzew niemiecki czołg i kilku żołnierzy, wjechaliśmy w ziemię niczyją. Pogoda piękna, krajobraz niewojenny, spokojnie. Tylko raz po raz przelatywały po niebie myśliwskie samoloty alianckie, polujące z niskich wysokości na najmniejsze nawet przesuwające się po drodze oddziały i samodzielne pojazdy. Głupio byłoby dostać od własnego – bądź co bądź – lotnika w ostatniej godzinie wojny.
Czołg z białą gwiazdą, zamaskowany gałęziami opodal drogi, nie zwrócił na nas uwagi. Zatrzymał nas dopiero o kilkadziesiąt metrów dalej samotny żołnierz z pistoletem maszynowym w ręku, w hełmie nieznanego mi kształtu. Na lewym rękawie miał naszyty znak rozpoznawczy swej jednostki: zielony kaktus na biało-żółtym tle. Był to wysunięty posterunek 103 dywizji piechoty amerykańskiej. Sztab jej mieścił się w Innsbrucku, dokąd nas skierowano. Dowódca przyjął nas serdecznie i niekonwencjonalnie, wręczając każdemu na powitanie po dwie pary krótkich kalesonów koloru khaki.
Następnego dnia pojechałem z generałem Borem i trzema prominentami do dowództwa frontu. Zapamiętałem, że kierowca amerykańskiego dżipa, którym jechaliśmy, rozmawiał z nami po polsku. Nie zastaliśmy amerykańskiego generała, dowódcy armii, który omawiał warunki kapitulacji z dowódcą niemieckim, a następnego dnia rozstaliśmy się z prominentami. Oni odlecieli do Anglii, nas skierowano do obozu polskich jeńców wojennych w Murnau. Spotkaliśmy tam resztę wywiezionych z Colditz Polaków i sporą grupę oficerów i żołnierzy AK z Powstania Warszawskiego. Od kogoś z napotkanych znajomych dostałem biało-czerwony proporczyk do naszycia na beret.
Po paru dniach wraz z generałem Borem, „Grzegorzem” i „Monterem” odlecieliśmy samolotem do Paryża. 13 maja zameldowałem się w Oddziale IV Sztabu w Londynie.
Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.