Kategoria: Niewola

Langwasser, Oflag 73

Langwasser, Oflag 73. Obóz jeniecki pod Norymbergą. Jesienią 1944 roku zastaliśmy tam kilka tysięcy oficerów włoskich i kilkuset oficerów rumuńskich. Niedawni sprzymierzeńcy Hitlera w ostatniej chwili zdążyli jeszcze zostać oficjalnie wrogami III Rzeszy. Siedzieli w niewoli od kilku miesięcy, wyczekując końca wojny. Otoczeni drutami kolczastymi. I pogardą Niemców.
Nie czuliśmy do nich sympatii. Mieszkaliśmy w identycznym drewnianym baraku, jedliśmy taką samą brukiew, pilnowali nas ci sami podtatusiali wachmani na wieżach strażniczych – ale przecież odmienna droga zaprowadziła nas za te same druty. Choć byliśmy jeszcze gorzej ubrani od Włochów i Rumunów, w stare mundury po zmarłych francuskich jeńcach, które wyfasowano nam zamiast naszych cywilnych ubrań i powstańczych mundurów, nosiliśmy na bardzo różnych furażerkach jednakowe orzełki – ręcznie wycięte z blachy – żeby jak najbardziej odróżniać się od pozostałych jeńców podczas przemarszów do łaźni, do której prowadzono nas pod konwojem raz na tydzień.

Od reszty obozu byliśmy ściśle izolowani. Nasz barak stojący w środku rozległego obozu wraz z terenem do spacerów o wymiarach 30 x 40 metrów został dodatkowo otoczony ogrodzeniem z drutu kolczastego wysokości trzech metrów, z „własną” wieżą wartowniczą i „własnymi” reflektorami, oświetlającymi w nocy nasz teren.

Oprócz tych dodatkowych rygorów i częstych apeli w dzień i w nocy, podczas których liczono nas skrupulatnie, zastosowano do nas jeszcze specjalne, nieco humorystyczne środki ostrożności. Nasz barak stał na betonowych słupkach wysokości około 80 cm, tak że między podłogą baraku – przez którą wiało dotkliwie i ciągnął mróz – a ziemią była wolna przestrzeń. Teren pod naszym barakiem wysypano żółtym piaskiem i codziennie rano służbowy podoficer właził pod barak i czołgając się sprawdzał, czy nie ma tam żadnych podejrzanych śladów podziemnych wykopów. Sława powstańczych przejść kanałami musiała dotrzeć do komendanta obozu, bo najbliższą studzienkę kanalizacyjną o średnicy 40 cm zabezpieczono żelaznym okuciem zamykanym na kłódkę.

W obozie w Langwasser było nam zimno, głodno i gorzko. Dzień dzisiejszy za drutami liczył się tylko dlatego, że mijał. Ważne było, co będzie jutro i co było wczoraj.

Dziwne miałem uczucie podczas wstępnych formalności, gdy po szczegółowej rewizji przeprowadzonej przez funkcjonariuszy obozowej Abwehry podawałem swoje dane personalne. Przez dwa i pół roku żyłem w Warszawie pod fałszywymi nazwiskami po to, by uniknąć spotkania z gestapo i Abwehrą, a tu, w niewoli, wobec przedstawiciela tejże Abwehry miałem ujawnić prawdziwe imię i nazwisko. Zarejestrowali mnie pod numerem 4454.

W skład grupy generałów i wyższych oficerów AK uwięzionych w Langwasser wchodzili:
– gen. dyw. Tadeusz Komorowski-Bór, Komendant AK, mianowany dnia 30 IX 1944 roku Naczelnym Wodzem Polskich Sił Zbrojnych (zmarł w Londynie 24 sierpnia 1966);
– gen. bryg. Tadeusz Pełczyński – „Grzegorz”, Szef Sztabu AK (zmarł w Londynie 3 stycznia 1985);
– gen. bryg. Antoni Chruściel – „Monter”, dowódca Warszawskiego Okręgu AK (zmarł w Waszyngtonie 30 listopada 1960);
– gen. bryg. Albin Skroczyński – „Łaszcz”, dowódca Obszaru Warszawskiego (zmarł w Warszawie w 1972);
– gen. bryg. Kazimierz Sawicki – „Prut”, dowódca Obszaru Południe (zmarł w Londynie w 1971);
– gen. dyw. Tadeusz Kossakowski, w Powstaniu bez przydziału, przybyły do kraju „mostem nr 2” w maju 1944 (zmarł w Warszawie w 1973);
– płk dypl. Kazimierz Iranek-Osmecki – „Makary”, „Heller”, szef II Odziału Sztabu KG AK (zmarł w Londynie 22 maja 1984)

oraz towarzyszący im oficerowie i szeregowi AK: ppłk Tadeusz Zdanowicz, kpt. Stanisław Jankowski – „Agaton”, rtm. Zdzisław Rubach-Połubiński – „Admirał”, por. Ludwik Hermel – „Kazimierz Boruń”, ppor. Zenon Chorzewski – lekarz, ppor. Jan Wojtowicz – „Wojtek”, kpr. Janusz Makarewicz, kpr. pchor. Janusz Małecki, kpr. pchor. Zygmunt Skrobański – „Blikle”, kpr. pchor. Czesław Wegner – „Bartek”, kpr. Piotr Woyzbun – „Janusz”, st. Strzelec Leon Putowski – „Pakulski”.

Wobec generała Bora, nawet w baraku za dodatkowymi drutami, Niemcy stosowali specjalne obostrzenia. Pokój, w którym mieszkał wraz z generałem „Grzegorzem”, zamykano wczesnym wieczorem na klucz, a wartownik przed drzwiami na korytarzu pilnował ich do rana. Strach przed możliwością ucieczki któregoś z nas doprowadził Niemców do tego, że nie chcieli przekazać do obozowego szpitala generała „Grzegorza”, którego ropiejąca rana na twarzy groziła ogólnym zakażeniem. Dopiero pisemny protest generała Bora poskutkował. Operacja, której dokonał chirurg-Jugosłowianin, więzień sąsiedniego Stalagu XII D, uratowała generałowi „Grzegorzowi” życie.

Od reszty obozu byliśmy odgrodzeni kolczastymi drutami, od siebie nawzajem dzieliła nas gorycz klęski, nadmiar pytań bez odpowiedzi, niepokój o najbliższych pozostawionych w Warszawie.
Zdecydowałem się, po długiej rozmowie z pułkownikiem „Makarym”, iść do niewoli jako adiutant generała Bora, w przeświadczeniu, że mogę mu być przydatny w trudnych okolicznościach. Nie sprawdziła się ta moja gotowość. Lepiej zresztą, że jej generał nie potrzebował. Dystans służbowy, nuda obozowego życia na niby nie sprzyjały nawiązaniu bliższych z nim kontaktów. Niełatwa dla mnie była konfrontacja wyidealizowanego wizerunku Komendanta AK, następcy legendarnego „Grota”, ze zmęczonym, nieśmiałym, uprzejmym i koleżeńskim człowiekiem, z którym stałem wspólnie w kolejce pod prysznic w obozowej łaźni. Pobyt w Langwasser, wspólny pokój i niejedna noc przegadana do rana pozwoliły mi natomiast na nawiązanie serdecznych stosunków z pułkownikiem Kazimierzem Irankiem-Osmeckim, moim ostatnim szefem w konspiracji i utrwaliły przyjaźń na resztę życia. Z pozostałymi generałami AK, z którymi spędziłem w Langwasser cztery miesiące, mój kontakt ograniczał się do wymiany skąpych informacji i zdawkowych uprzejmości. Myślę, że im było wówczas jeszcze ciężej niż mnie, bo więcej mieli za sobą i przed sobą przegranych spraw i zawiedzionych nadziei.

Sprawdziłem w Langwasser na własnej skórze trudności obozowego życia za drutami, o których tyle napisano w powojennych wspomnieniach. Choć krótko, ale w zaostrzonej dawce, ze względu na ograniczoną liczbę mieszkańców naszego samotnego baraku, nadmiar problemów, zimno, głodowy obozowy wikt, który musiał nam wystarczyć przez pierwsze dwa miesiące. Trudno było nie myśleć o jedzeniu. Pokrajać porcję chleba na cieniutkie plasterki, ususzyć je na rurze od piecyka na chrupiące grzanki i wydzielać je sobie przez cały dzień, czy posmarować pajdę chleba „całą” margaryną i zjeść od razu na śniadanie. Bo choć „Pakulski” opracował bezbłędną metodę dzielenia chleba i skonstruował foremkę i wagę do podziału margaryny, w niczym nie zwiększało to codziennych porcji. Reszta obozowego wiktu: „herbata” z sosnowych igieł z sacharyną i brukiew pod różnymi postaciami, nie nadawały się do żadnych ulepszeń, a i do jedzenia nie za bardzo.
Poza jedzeniem pozostawało niewiele czynności, które pozwalały na samokontrolę i niepoddawanie się obozowej apatii.

W tych warunkach codzienne staranne golenie się przy pomocy ostrzonej na dłoni żyletki oraz mycie się w pieczołowicie wydzielanej menażce zimnej wody, słanie łóżka i codzienny – bez względu na pogodę – długi spacer wzdłuż drutów, nabierały istotnego znaczenia. Nie mieliśmy książek, nie było obozowej biblioteki. Staraliśmy się jakoś rozładować gorycz, zabić nudę. Zorganizowaliśmy wykłady z języków obcych, matematyki, historii, architektury, uroczysty obchód z okazji 11 listopada, wspólną kolację z opłatkiem w Wigilię Bożego Narodzenia. Po raz pierwszy, właśnie tam, w obozie Langwasser, wygłosiłem prelekcję o odbudowie Warszawy. Niewiele wiedziałem jeszcze wówczas na ten temat poza tym, że Warszawa na pewno będzie odbudowana i że bardzo chcę w tym uczestniczyć.

Niezapomnianym przeżyciem w obozowej nudzie były dla mnie poranne spacery wzdłuż drutów kolczastych, które odbywaliśmy we trójkę z pułkownikiem „Makarym” i z „Wojtkiem”. Mogliśmy rozmawiać do woli na temat konspiracji, Powstania, rychłego zakończenia wojny i bardzo różnych wariantów jej finału dla naszej grupy jeńców-zakładników. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zaostrzone rygory bezpieczeństwa stosowane wobec nas nie pochodzą od komendanta obozu, ale są wynikiem rozkazu z góry i mogą zapowiadać jeszcze niejedną przykrą dla nas niespodziankę.
O tym, że nasza grupa była nadal tematem zainteresowania gestapo, przypomniała nam w początku listopada wizyta dwu cywilów, którzy zjawili się dla przeprowadzenia rozmowy z generałem Borem. Nietrudno było rozpoznać, że to gestapowcy, a sądząc z szacunku, który im okazywał szef obozowej Abwehry, jacyś wyżsi funkcjonariusze tej instytucji.

Jak nam później relacjonował generał Bór, była to jeszcze jedna próba wciągnięcia go do frontu antykomunistycznego. Odmówił kategorycznie. Przy okazji tej rozmowy wypytywał o losy generała „Grota”-Roweckiego. Jeden z przybyłych gestapowców prowadził jego sprawę i osobiście przesłuchiwał go na Alexander-Platz w Berlinie (centrala gestapo). Oświadczył, że stan zdrowia aresztowanego jest zły. Od chwili gdy wskutek wybuchu Powstania w Warszawie przestał otrzymywać paczki z kraju, nie może powrócić do sił. Gestapowiec zgodził się na propozycję generała Bora, by przesłać generałowi Roweckiemu paczki od nas, zalecając towarzyszącemu mu oficerowi Abwehry, by z chwilą otrzymania paczki przekazał ją dalej.

Nie zrozumieliśmy wówczas właściwie, co oznaczały w ustach gestapowca słowa, że więzień „przestał otrzymywać paczki”. Po dwu miesiącach dowiedzieliśmy się przypadkowo, że nasza paczka przeznaczona dla „Grota” wciąż leży w obozowej kancelarii Abwehry. Adresat nie żył już dawno, o czym dobrze wiedzieli Niemcy podczas rozmowy z generałem Borem.

Pod koniec listopada dostałem wreszcie pierwszą wiadomość z domu. Pisała matka i „Krystyna”. Przeżyły Powstanie, były razem z Magdalenką i moją siostrą. Od tej chwili byłem pewien, że i ja doczekam się szczęśliwie końca wojny. Na Gwiazdkę dostałem list od Magdalenki. Pierwszy jej własnoręcznie napisany list. Konspiracja wojenna obowiązywała nadal, bo list zaczynał się: „Kochany wujku”.

Skończyło się nasze głodowanie. Dostaliśmy paczki z domu. Tam nasze panie odżywiały się kaszą z majerankiem i namiastką herbaty z sacharyną, ale nam do obozu wysyłały domowej roboty suchary, smalec i cebulę. Trafił też do nas mąż zaufania Polaków-jeńców sąsiedniego stalagu i zaopatrzył szczodrze w znakomite paczki Czerwonego Krzyża. Palacze, którzy dotychczas dzielili na cztery części jednego papierosa, kupionego za dzienną porcję chleba od wachmana, stali się nagle posiadaczami kartonów cameli i lucky strike’ów.

Bogactwo paczkowo-papierosowe nie tylko poprawiło nasze samopoczucie, ale wpłynęło wydatnie na zwiększenie serwisu informacyjnego oraz liczby reglamentowanych blankietów korespondencyjnych, które za papierosy dostarczał nam Gwóźdź-tłumacz.

Gwiazdkę w Langwasser obchodziliśmy w niemal pogodnym nastroju. Mieliśmy wiadomości z domu, nawet najwięksi pesymiści przyznawali, że to ostatnia wojenna Gwiazdka. Urządziliśmy wspólną Wigilię. Były kolędy, sąsiad, kucharz-Włoch, grał na skrzypcach, ja na pożyczonej od Włochów za papierosy harmonii. Dzięki paczkom mieliśmy węgla pod dostatkiem, nareszcie było ciepło w baraku.

Najwspanialszy prezent gwiazdkowy zrobili nam w kilka dni później Anglicy. Nocny nalot na Norymbergę. Pierwsza fala bombowców zrzuciła rakiety oświetlające na spadochronach. Potem nastąpiło ciągłe bombardowanie trwające blisko godzinę. Z jednostajnego łoskotu można było wyróżnić detonacje ośmiotonowych bomb, po raz pierwszy użytych ponoć właśnie w tym nalocie. Staliśmy w otwartych oknach, potem wyszliśmy przed barak, nie bacząc na odłamki spadające na dach naszej budy. Byliśmy sami. Wachmani dawno już pouciekali z wież strażniczych i poukrywali się w schronach. Nikt nam nie przeszkadzał w kontemplacji pożarów i detonacji.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek