Kategoria: Współpraca międzynarodowa

Warszawski architekt w biblijnym raju

STANISŁAW JANKOWSKI, artykuł opublikowany w tygodniku „Stolica”, 1962, nr 51-52, str. 10-11

W Bagdadzie spędziłem niemal dwa lata.

Zaczęło się to od komunikatu Towarzystwa Urbanistów Polskich, który podawał zapotrzebowanie Polservice’u (wówczas jeszcze „Cekopu”) na zespół urbanistów polskich do pracy w Iraku.
Zapachniało przygodą, nowymi projektami. I, powiedzmy szczerze: pachniało irackimi dinarami, a z nimi możliwością spłacenia długów i pracą na jedną zmianę, A do tego jeszcze: możność obejrzenia fantastycznego świata, „eksport polskiej myśli technicznej”, pomoc krajom zacofanym, próba przymierzenia naszego urbanistycznego rzemiosła do arabskich miast.

Mimo całej atrakcyjności wyjazdu, decyzja nie przyszła mi łatwo. To wcale nie takie proste rozstać się z najbliższymi ludźmi i najbliższym miastem.

Do Bagdadu przylecieliśmy w nocy, po 10 godzinach lotu via Zurych – Ateny – Bejrut. Przywitali nas: rodacy i upał, Rodacy byli na lotnisku, upał był wszędzie, Oprócz przedstawiciela Polservice’u, inż. Ślązaka, który przyjechał po nas służbową ,,4-arbuzową” Warszawą, zjawiło się sporo kolegów, wcześniej już przybyłych do Bagdadu.

Termin ,,4-arbuzowa” Warszawa, wymaga wyjaśnienia. Brak co prawda w fabrycznym opisie samochodu, ale w Bagdadzie stanowił on niezbędną charakterystykę wozu i uzupełnienie instrukcji FSO. W upale bagdadzkim benzyna paruje bardzo szybko. Pompa benzynowa i gaźnik nawalają u każdego samochodu. Gaźnik „Warszawy” nawalał jakoś szczególnie często. Ale przemyślni rodacy uzupełnili szybko braki konstrukcji. Bardzo to proste: bierze się arbuz średniej wielkości, kraje na pół i częściowo wydrąża. Wilgotną wydrążoną skorupą arbuza nakrywa się gaźnik, jak czapką.·Gaźnik funkcjonuje teraz doskonale przez godzinę. Na cały dzień trzeba zabierać 4 arbuzy.

Wyjazd na lotnisko po rodaków, szczególnie miły dla witanych, był atrakcją również i dla witających. W rnałym miasteczku ludzie spotykają się na stacji kolejowej, przy przyjeżdżającym
raz na dzień pociągu. W małym „polskim” Bagdadzie, osamotnionym wśród milionowego arabskiego miasta, spotkanie na lotnisku z okazji przylotu kogoś z Warszawy jest pilnie przestrzeganym rytuałem towarzyskiego życia.

A że motoryzacja, narodowe hobby Polaków, jest w Bagdadzie realizowana szczególnie szybko ku uciesze miejscowych „dealerów”, tj. handlarzy automobilowych gratów, więc też utarł się swoisty ceremoniał polskich powitań na lotnisku. Wychodzącego z komory celnej, mocno sfatygowanego i dostatecznie speszonego rodaka, oślepia się skutecznie zapalonymi na jego cześć reflektorami kilkunastu odpowiednio zawczasu zaparkowanych aut i ogłusza wrzaskiem klaksonów. Po czym karawana samochodów, ustawionych trójkami, skutecznie blokując ruch uliczny, odwozi delikwenta na nowe lokurn. Policja arabska początkowo próbowała interweniować. Potem już tylko przyglądała się filozoficznie tym naszym nocnym ceremoniom. Insz Alla! Bóg jest wielki!

Przyjechaliśmy do Bagdadu jako pierwszy zespół polskich urbanistów. ale nie byliśmy pierwszymi polskimi inżynierami, pracującymi w tym kraju. W ramach rozwijającej się współpracy polsko-irackiej, Cekop, a później Polservice, obok cukru, wódki i szynki, eksportuje do Iraku coraz więcej polskich specjalistów, czyli tak zwanego popularnie wśród nas, w Bagdadzie, „żywca”. W latach 1960-62 pracowało w Iraku około 50 polskich inżynierów różnych specjalności. Zatrudnieni byli jaka projektanci, wykładowcy wyższych uczelni, doradcy, kierownicy elektrowni w Basra i cukrowni w Mosulu. Ponadto zespół warszawskiego Hydroprojektu opracowuje wielki projekt robót wodnych w rejonie Amara.

Nasz zespół urbanistyczny w składzie: Jerzy Baumiller – architekt (obecnie współ – Mister Warszawa 1962), Haig Czagacbanian – elektryk, Czesław Ćwiertniewski – hydrogeolog, Stanisław Jankowski – urbanista, Andrzej Jędraszko – ekonomista, Krzysztof Łubieński – komunikacja i Romuald Koskowski – wodociągi i kanalizacja, był zatrudniony w pracowniach irackiego Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, w Bagdadzie.

Pierwsze wrażenia w Bagdadzie – to inność.

„Niedziela” wypada w piątek. Zamiast liczby 1960 na kalendarzu arabskim widniała data 1372. Nie umiałem jej zresztą sam przeczytać, bo i cyfry „arabskie”, których nauczyli nas w szkole, okazały się wcale nie arabskie i niewiele przydatne w Bagdadzie.

Pierwsze spotkanie z tym krajem – to upał. Aż trudno uwierzyć: od kwietnia do listopada nie spadnie ani kropla deszczu, a chmura na niebie w lecie jest niemal sensacją. 330 dni słonecznych w ciągu roku. Wicherek miałby łatwe życie. Przyjechałem pod koniec października i nazajutrz poszedłem na basen. Teraz jest chłodno, uprzedzali rodacy, pokazując plus 30 stopni w cieniu: zobaczysz w lecie! Zobaczyłem. I z niemałym zdziwieniem przekonałem się, że żyję i nawet pracuję.

Choć nie można gołą ręką utrzymać kierownicy samochodu zaparkowanego na słońcu; choć w lipcu w Basra nie mogłem się w dzień wykąpać, bo z zimnego kranu lał się ukrop; choć rysując tuż obok air-coolera (oziębiacz powietrzny) musiałem podkładać ręcznik, żeby się nie przykleić do rysunku – można to jednak było wytrzymać.

Ułatwia pobyt w tym rozżarzonym piecu suchy klimat pustynny i wynikająca stąd duża różnica temperatury dziennej. 30 stopni w Warszawie to przeraźliwy upał, te same 30 stopni w Bagdadzie to przyjemny nocny chłód, zwłaszcza gdy poprzedzały go +52 stopnie w cieniu o godzinie 12 w południe.

Na Abu Nuas, jedynej promenadzie wzdłuż rzeki Tygrys (nad którą leżał biblijny raj), rybacy smażą ryby, jak przed wiekami. Tłuste mazgufy, nabite na drewniane pręty, skwierczą dookoła ogniska, ale dziś płomień ognia reguluje, ustawiony obok … najnowszy japoński wiatraczek elektryczny. Na Al – Raszid, naszej Marszałkowskiej, asfaltują jezdnie. Amerykańska maszyna wylewa strugę płynnego asfaltu, który dalej wędruje… w cynowych miskach roznoszonych na głowach.

Naszą pracownię odwiedzali różni interesanci. Byli wśród nich także i szeikowie z pustyni. Dostojni, pięknie ubrani w białoczarne, powłóczyste szaty, wysiadają z wielkich najnowszych amerykańskich limuzyn. Są analfabetami, ale w swoisty sposób przekroczyli .,barierę” analfabetyzmu. Nowości ze świata oglądają w telewizorach, korespondencję dyktują sekretarzowi na magnetofon. W kraju, gdzie tylko 20 procent domów zbudowanych jest z kamienia i z cegły, a 80 procent z „materiałów miejscowych”, to znaczy z gliny i z mat trzcinowych, w kraju. gdzie jest 95 procent analfabetów, przystąpiono do budowy pierwszych budynków bagdadzkiego uniwersytetu zaprojektowanego przez Gropiusa.

Jeszcześmy nie przebrnęli przez wstępne lekcje o Iraku, których sącząc kawę nie skąpił nam w pracowni Abdull, gdy wezwał nas szef, Kahtan-al-Madfaj i bez dłuższych wstępów oświadczył, że od jutra mamy wystartować do projektu planu ogólnego Mosulu.

Opracowany w roku 1955, przez angielską firmę urbanistyczną Raglan Squire, plan zawierał co prawda serię znakomitych fotogrefii, ale dawał skąpe wnioski urbanistyczne i był nieprzydatny dla potrzeb rosnącego miasta.

– Ale nie znamy jeszcze dostatecznie warunków lokalnych? Przepisów prawnych? Elementów rozwoju miasta?
– No to właśnie dobrze, poznacie to najlepiej przy robocie.
– Inwentaryzacja, podkłady, założenia programowe?
– Tak. Musicie je narysować, opracować.
– Termin opracowania?
– Na wczoraj.

To zabrzmiało już całkiem po warszawsku, Poczuliśmy się jak u siebie w domu.

Mosul, drugie pod względem wielkości miasto w Iraku 180 000 mieszkańców, w tym dużo Kurdów. 450 km na północ od Bagdadu, w górach.

Wystartowaliśmy. Andrzej Jędraszko skrzętnie zbierał skąpe dane gospodarcze, nadrabiał braki planowania regionalnego, Krzysztof Łubieński ustalił wytyczne komunikacyjne, aktualizując klasyfikacje dróg, pięknie opisywane po arabsku. Ja zbierałem materiały, próbowałem ustalić pierwsze związki funkcjonalne i strukturalne projektowanego miasta. Hipoteza ludnościowa, czynniki miastotwórcze, bilans terenu – zwykła kuchnia robocza urbanistycznego warsztatu. Ale jednocześnie pradawne powiązania człowieka z wodą, w kraju, gdzie nazwa „suche miejsce” jest groźnym przekleństwem.

Studiowałem raporty amerykańskich ekspertów o gospodarce wodnej Iraku i czytałem, jakże ciągle aktualny tekst wielkiego cylindrycznego zapisu Sennacheriba, asyryjskiego władcy Niniwy z 7 wieku p.n.e. „W owym czasie – dyktował swym pisarzom król – rozszerzyłem znacznie obszar Niniwy. Jej mury wewnętrzne i zewnętrzne, których dawniej nie było, zbudowałem jak góry wysokie. Podczas, gdy mieszkańcy miasta, nieznający sztucznego nawodnienia, wznosili oczy ku niebu w oczekiwaniu na ulewny deszcz, ja nawodniłem pola 18 kanałami, które skierowałem do rzeki Khor …”

Projekt Planu Ogólnego Mosulu, który przedstawiliśmy w kilka miesięcy później dostojnym ojcom miasta, był pierwszą próbą przymiarki polskiego rzemiołsa urbanistycznego do potrzeb arabskiego miasta. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że był także pierwszym planem miasta zatwierdzonym przez Radę Minstrów Iraku od czasu rewolucji 1958 roku.

Notując tych kilka wspomnień z dwuletniego pobytu w Iraku, trudno o jakieś ogólne wnioski. Ale jedno wrażenie nasuwa się nieodparcie. W naszej pracy urbanistycznej w Iraku, stykaliśmy się bezpośrednio z robotą urbanistów z innych krajów.

Plan Masulu robili przed nami Anglicy: Raglan-Squire. Plan Kerbala robiliśmy po słynnym greckim Doxiadesie. Naszym poprzednikiem w projektowaniu Basra był sam Max Look. Projektując – studiowaliśmy poprzednie opracowania. Nie chcę ich krytykować. Zrobili to gospodarze arabscy, zlecając nam ponowne opracowanie projektów, ale jedno wiem na pewno: im lepiej poznawałem rozwiązania angielskie i greckie, tym bardziej rósł mój szacunek do polskiej urbanistyki.

wróć na początek