Kategoria: Współpraca międzynarodowa

Lima – Nowy Rok w lecie …

STANISŁAW JANKOWSKI, korespondencja własna „Życia Warszawy” z 18 I 1971

Pizzaro, wybierając miejsce dla hiszpańskiej Limy pospieszył się – narzeka mój peruwiański kolega, inżynier wodny – gdyby pojechał jeszcze dalej w górę rzeki, mielibyśmy stale piękną, słoneczną pogodę. A tak – niebo przez większość roku zasnute jest mgłą … Zarzut chyba niesłuszny.

Gdyby Pizarro i jego 60 towarzyszy, założycieli miasta, 18 stycznia 1535 roku, mieli do dyspozycji dzisiejsze metody urbanistyczne z teorią progów, „optymalizacją warszawską” i komputerowym rachunkiem wariantów – nie potrzebowaliby zmieniać swej decyzji lokalizacyjnej. Trafnie „zoptymalizowali” przydatność rzeki i odległość od przyszłego portu nad oceanem, obu elementów równie niezbędnych dla rozwoju miasta.

Klimat Limy zadziwia i zachwyca. 17 stopni od równika, strefa tropikalna, a tu miłe polskie lato, w dodatku z odświeżającym wiaterkiem znad Pacyfiku. Co prawda lato w grudniu i styczniu, co zaskakuje, ale jest zrozumiałe na drugiej półkuli. Trudniej natomiast, patrząc na wspaniałe kwitnące drzewa i soczystą zieleń trawników w dzielnicach willowych, uwierzyć, że nigdy tu nie pada deszcz. Miasto bez deszczu, domy bez rynien – a właściwie nawet bez dachów, które z powodzeniem zastępuje gliniana polepa chroniąca przed zmianą temperatury – ulice bez kratek ściekowych. Deszczyk, który padał tu przez godzinę dwa lata temu -wspomina się do dziś, jak u nas śnieżyce w lipcu.

Wystarczy jednak wyjechać tuż za miasto, panamerykańską drogą wzdłuż Pacyfiku, żeby uświadomić sobie, jak bardzo wszystkie formy życia związane są z wodą. Bezludne pustkowia górskie zaczynają się tuż za miastem, za krańcem strefy nawadnianej. Z wypełnionego kwiatami dziedzińca w zabytkowym klasztorze la Merced wystarczy spojrzeć na górę św. Krzysztofa, dominującą nad miastem, tuż za rzeką. Bura, spieczona słońcem, wysuszona wiatrem i lotnym piaskiem znad oceanu, bez jednego drzewka. Tylko kaktusy i bieda-domki, niebaczne na złowrogie środowisko uczepiły się niegościnnych zboczy. Kaktusom wystarczy mgła, ludziom – bliskość miasta. Zanim obejmą ich wodociągi, wodę dowiozą samochody-cysterny, lub przyniosą na grzbiecie osły.

Ze starego mostu kamiennego patrzę na rzekę. Rimac, najbardziej wodonośna rzeka na przestrzeni 2 500 km peruwiańskiego wybrzeża Pacyfiku, w grudniowe lata przypomina nasz lipcowy Dunajec w jego górnym biegu: wąska struga wśród kamienistego koryta. Niemal całą wodę zabierają wodociągi trzymilionowego miasta. Ale wysokie żelbetonowe ściany oporowe wzdłuż rzeki – zapowiedź przedłużenia wielkiej arterii komunikacyjnej – każą z szacunkiem myśleć o Rimacu, gdy spłyną deszcze i śniegi z Kordylierów.

Lima, założona nad rzeką, kiedyś o 20 km od oceanu, wypełniła tę rozległą przestrzeń. Nie wiem, czy mieszkańcy stolicy Peru narzekają na brak powiązania miasta z Pacyfikiem, równie jak warszawiacy skarżą się na brak kontaktu z Wisłą, ale w strukturze tego wielkiego miasta nie czuje się bliskości oceanu. Śródmieście banków, urzędów i sklepów nadal wypełnia zabytkowe bloki starego miasta nad rzeką, tu zbiegają się wielkie arterie komunikacyjne. Nawet dzielnica milionerów Monterrico wspina się luksusowymi rezydencjami i prywatnymi basenami kąpielowymi na urwiste wzgórze po drugiej stronie miasta, z dala od oceanu. Trzymilionowe miasto nadal leży bardziej nad wąskim Rimacem niż nad Pacyfikiem, z którego urwistą skarpą i kamienistym wybrzeżem styka się na długości 24 km.

Przyleciałem do Peru w wyniku trzęsienia ziemi. Jako jeden z ekspertów ONZ, którzy w zespole peruwiańsko-jugosłowiańsko-polskim opracowują plan odbudowy i rozwoju miasta Chimbote, zburzonego katastrofalnym trzęsieniem ziemi 31 marca 1970 roku.

Przypomniała mi o tym Lima, wkrótce po przyjeździe. Na własnej skórze sprawdziłem wrażenia z jednego z setek wstrząsów jakie co roku notują w tej strefie stacje sejsmologiczne. Trzęsienie niegroźne, może nieco silniejsze, bo pokwitowane nazajutrz wzmianką w lokalnej prasie; żadnych szkód, czas trwania 30 sekund, siła wstrząsu 5-6 stopni. A jednak te 30 sekund będę pamiętał długo. Pracujemy na ósmym piętrze nowoczesnego, żelbetonowego biurowca. Wiem, że nic nam nie grozi, że budynek jest sejsmicznie odporny. Przypominałem to sobie, przez paskudnie długie 30 sekundy, gdy cały budynek kołysał się, ruchome meble jeździły po pokoju, a na dylatacjach odpadał tynk i powstawały trzy-centymetrowe szpary. Miałem dość czasu, żeby przemyśleć spokojnie, że dalej od okna, pod żelbetowym podciągiem przy słupie – „na wszelki wypadek”- byłoby przyjemniej …

Okna pracowni wychodzą na Plaza de Armas, serce Limy. Typowy dla hiszpańskich miast kolonialnych kwadratowy plac, z piękną brązową fontanną z XVI wieku. Wszystko co ważne w dziejach miasta działo się na tym placu. Targi i rozstrzeliwania, tańce i palenie na stosie, procesje i pierwsza walka byków z udziałem samego Pizarro, znakomitego ponoć pikadora. Gmach katedry, burzony kolejnymi trzęsieniami ziemi, odbudowany w obecnej formie w 1766 roku, z bogato rzeźbionym barokowym portalem; ciężkie oddrzwia nabijane wielkimi brązowymi ćwiekami, tuż za drzwiami kaplica z grobowcem Pizzara. Wzdłuż czterech ścian placu reprezentacyjne gmachy: pałac prezydenta, ratusz miejski, pałac arcybiskupi. Najbardziej „hiszpańska” architektura, bogato zdobiona, z drewnianymi kastylijskimi balkonami, najczęściej fotografowana przez turystów, reprodukowana na kolorowych pocztówkach … zbudowana przez polskiego architekta Ryszarda Jaxa-Małachowskiego w latach dwudziestych obecnego stulecia.

Obok placu w szachownicy regularnych kwadratowych bloków historycznego miasta, wśród kipiącego życiem handlowego śródmieścia, zwartej fali samochodów wypełniających bez reszty ciasne uliczki, wspaniałe, autentyczne zabytki. Oto pałac de Torre Tagle, dziś Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Najpiękniejsza ponoć elewacja hiszpańskiej rezydencji z XVII w. jaka zachowała się w Południowej Ameryce. Biały kamienny portal, niemal dramatycznie przeładowany rzeźbiarskim detalem, wycieniowany ostrym południowym światłem, między dwoma czarnymi, drewnianymi balkonami-loggiami, misternie rzeźbionymi w myśl tradycyjnego funkcjonalnego porządku; grubo cięta konstrukcyjna podstawa, mocno wyładowana ponad ulicę, nad nią na wysokości 80 cm poziomy pas drobnych otworków, dzieciom do wyglądania, wyżej – gęsto okratowane uchylane okiennice, skąd wyglądały piękne seniority, górą bogate zwieńczenie przewiewnej części wentylacyjnej.

Opodal Trybunał Świętej Inkwizycji – dziś biblioteka i muzeum. Autentyczna sala posiedzeń, w której odbywały się procesy przez 250 lat, aż do 1820 roku. Rzeźbiony, koronkowy drewniany strop, wielki stół, wyciosany z cedrowego kloca, obok równie pięknie rzeźbione drzwi z małym złowrogim „judaszem”. Zza tych drzwi przemawiał niewidoczny prokurator. Kodeks trybunału przewidywał, że każdy oskarżony przed wydaniem wyroku przyzna się do winy. Ułatwiał mu to obszerny arsenał narzędzi tortur, zachowany i demonstrowany w podziemiach, za pomocą dość makabrycznych figur woskowych. Polecam stół-platformę do naciągania kołem, z wygodnym fotelem dla naciągającego …

Zanim przeniesiemy się do Chimbote, pracujemy w śródmieściu na Plaza de Armas. Mieszkam blisko, jak na tutejsze stosunki, w odległej o 10 km dzielnicy mieszkaniowej Miraflores. Nie ma tu metra, tramwaje zostały już dawno zniesione, autobusy w godzinie porannego szczytu są niedostępne. Ale są „collectivo”. Znakomita instytucja, która z powodzeniem uzupełnienia komunikację publiczną. Równie dobrze na odcinku śródmiejskim jak i na trasie 2 000 km z Limy do boliwijskiego La Paz. „Collectivo” zbiorowa taksówka, w mieście kursuje stale ruchem wahadłowym, po danej trasie. Zabiera pięciu pasażerów, bez względu na rozmiar samochodu (i pasażerów) oraz bez względu na wiek samochodu (i pasażerów). A że w Limie nie padają deszcze i samochody nie rdzewieją, więc też obok najnowszych amerykańskich „krążowników”, kursują jako „collectivo” modele aut sprzed 40 lat, które gdzie indziej brałyby jedynie udział w defiladzie zasłużonych weteranów szos.

„Collectivo” staje na każde żądanie pasażera, a gdy jest wolne miejsce, to kierowca na palcach wyciągniętej lewej ręki sygnalizuje czekającym na rogu, ilu pasażerów może zabrać. Instytucja „lewej ręki” spenia tu – w zakresie komunikacji samochodowej – niełychanie ważną rolę. Pozornie, nikt się tu zbytnio przepisami ruchu nie przejmuje: skręca z dowolnego pasma jezdni, wyprzedza dowolną stroną, wymusza pierwszeństwo, ile się da nie używając kierunkowskazów. Ale każdy kierowca sucha bezapelacyjnie znaku podanego lewą ręką. Można nią zasygnalizować niemal wszystko: zamiar skrętu, hamowanie, zatrzymanie się w najmniej oczekiwanym miejscu, uprzejme podziękowanie za każde okazane ułatwienie.

Tylko dzięki tej niezawodnej sygnalizacji lęwą ręką mogą na gvównych trasach funkcjnować te właśnie „collectivo” jadące slalomem z dużą szybkością wśród tłumu samochodów, ale co nie przeszkadza kierowcy w pobieraniu opłaty i wydawaniu reszty, w czasie jazdy. Jednego tylko znaku, tak popularnego u nas jeszcze nie spotkałem: pukania się palcem w czoło, z nieodzownym okrzykiem „ty, baranie!”. Może po prostu moja znajomość hiszpańskiego jest jeszcze niedostateczna …

wróć na początek