1 września 1939

Do ostatniej chwili nie wierzyliśmy w wojnę. Wiedzieliśmy, że nie ustąpimy. I ta właśnie powszechna gotowość zdawała się wystarczającą gwarancją pokoju. My wiemy i równie dobrze wie Hitler – uspokajaliśmy się naiwnie. Może straszyć, szantażować, ale nie zacznie. Przygotowywaliśmy się do wojny, bo to był warunek, by wojny uniknąć. „Tajemnica wojskowa”, wpajana jako dogmat obronności Rzeczypospolitej, sprzyjała nieświadomości i naiwnej wierze. Na plakatach Rydz-Śmigły, na tle nieba wypełnionego eskadrami bombowców, zapowiadał, że „gwałt zadany siłą musi być siłą odparty”. Plakat był fotomontażem, ale bohaterstwo polskiego żołnierza było prawdziwe. A ponadto byli przecież nasi zachodni alianci, którzy wygrali wojnę.

Niedawno oglądałem w kinie „Napoleon” na placu Trzech Krzyży francuski film Nous sommes prêts – Francja czuwa. Film o niezłomnej potędze linii Maginota. Długie lufy dział obracały się posłusznie w betonowych bunkrach za naciśnięciem guzika na tablicy rozdzielczej. Cele były precyzyjnie obliczone i z dawna przygotowane. W podziemnych schronach, ciągnących się dziesiątkami kilometrów, kolejki elektryczne rozwoziły amunicję. W stalowych wieżach uśmiechali się francuscy żołnierze. Tacy sami jak bohaterscy „poilu” spod Verdun. Koszt linii Maginota, sięgający zawrotnej liczby miliardów franków, był ostatecznym argumentem. Niebo przesłaniały eskadry francuskich samolotów. Leciały na wschód, na Berlin. Leciały w takt Marsylianki.
Nous sommes prêts – jesteśmy gotowi.

A do tego przecież jeszcze Anglia i jej Royal Navy – królewska marynarka, która przegrywa różne bitwy, ale zawsze wygrywa – tę ostatnią. Przy akompaniamencie Marsylianki i God Save the King nasze „Silni, zwarci, gotowi” – wydawało się mniej naciągane.

Co prawda, z ostatnich ćwiczeń, które jako świeżo upieczony podporucznik rezerwy artylerii odbyłem w maju i czerwcu w 29 Pułku Artylerii Lekkiej w Suwałkach, wróciłem z mocno mieszanymi uczuciami. Na manewrach nasza bateria spisywała się dzielnie, strzelaliśmy dużo i dobrze, wyjeździłem się konno za wszystkie czasy, ale przecież już sam fakt takiej lokomocji na poligonie, niezbyt odległym od niemieckiej granicy, był niepokojący. A poczciwe działo, które galopem ciągnęły szóstką nasze gniade koniska, to – jak stwierdzał opis sprzętu – „armata polowa, kaliber 75 mm, wzór 97”. A wzór – to po prostu data skonstruowania armaty: 1897 rok.

Czekałem, bojąc się, żeby o mnie nie zapomnieli. Byłem przekonany, że mobilizacja ujawni nasz prawdziwy wojenny potencjał, że Niemcy jednak nie odważą się. Liczyłem, że po miesiącu-dwóch wrócę do asystentury na Wydziale Architektury i do pracowni, że skończymy na termin rysunki robocze rozgłośni Polskiego Radia. Rozpoczęta obok placu Unii budowa nie może czekać.

W początku lipca po powrocie z ćwiczeń wojskowych odwiozłem Zosię i naszą trzymiesięczną Magdalenkę do Sutna nad Bugiem do Pieńkowskich, siostry mojej żony i jej męża. Mała wyglądała ślicznie w dużym koszu od bielizny przybranym na niebiesko, a Zosia czuła się coraz lepiej. Ustaliliśmy, że nadchodzące wakacje spędzą na wsi, niezbyt daleko od Warszawy. Jeśli nawet coś się przydarzy, to będzie zawsze czas naradzić się i ewentualnie sprowadzić je zawczasu do domu. W każdym razie będą dalej od ewentualnego frontu.

Wróciłem do pracowni i czekałem. W skrytości ducha czekałem, kiedy mnie zmobilizują.

Gdy 1 września obudziły mnie syreny, ogłaszające alarm lotniczy dla Warszawy, byłem przekonany, że to ćwiczenia OPL. Syreny alarmowe odzywały się coraz częściej. Szczególnie głośno zawodziła ta ustawiona na dachu na rogu Alei Niepodległości i ulicy Wawelskiej. Gazety ukazały się z opóźnieniem. Na pierwszej stronie „Kuriera Warszawskiego” Orędzie do Narodu, fotografia Prezydenta Mościckiego i Naczelnego Wodza Marszałka Rydza-Śmigłego. Na drugiej – duże ogłoszenie kina „Atlantic”: Honolulu – Eleonor Powell i Robert Young – Dziś premiera. Zatelefonowałem na Mokotowską do rodziców. 819-36, numer telefonu zapamiętałem na całe życie. Cóż można sobie w takiej chwili powiedzieć. Nie doceniałem jeszcze wówczas, co to za wspaniały przywilej móc choć usłyszeć kochany głos. Matka wypytywała o Zosię i Magdalenę. Ojciec szedł zgłosić się do służby pomocniczej. Moja siostra, Maria Lenczewska, lekarz, odbywająca praktykę w Szpitalu Ujazdowskim u pułkownika docenta Rosnowskiego, od kilku dni dyżurowała już dzień i noc. Brat, Andrzej, inżynier rolnik, był z żoną i dziećmi w Puczniewie, majątku pod Łodzią.

Gazety przyniosły pierwsze wojenne instrukcje o zachowaniu się ludności cywilnej. Diabli mnie brali, ale nadal byłem jeszcze cywilem. Zgodnie z instrukcją zaklejaliśmy szyby w oknach po przekątnych wąskimi paskami papieru, co miało je uchronić przed bombami. Poważnym problemem była sprawa gazów trujących. Nie na darmo na każdych ćwiczeniach wojskowych dźwigałem maskę przeciwgazową. Nie na darmo słuchałem wykładów LOPP. Spodziewaliśmy się użycia gazów. Znaliśmy opowiadania o iperycie. Wybraliśmy pomieszczenie, które – zgodnie z instrukcją – najlepiej nadawało się na ewentualny schron przeciwgazowy. Lekarska poczekalnia w środku dużego mieszkania, z pośrednim światłem jakby stworzona do tych celów. Moja próba zrobienia zakupów zakończyła się całkowitym fiaskiem. Za późno. Z dumą przyniosłem dwa kompoty firmy „Pudliszki” i nikomu niepotrzebną butelkę octu. W gazetach fotografie pierwszych domów zburzonych w Warszawie bombami lotniczymi. W styczniu 1945 roku równie sensacyjnie będą wyglądały fotografie nielicznych niezburzonych warszawskich domów.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

Mobilizacja

Jadąc 24 sierpnia do Płocka, do 8 Pułku Artylerii Lekkiej, byłem szczęśliwy. W kieszeni miałem kartę mob. Jechałem do mego dawnego pułku, w którym odbyłem ćwiczenia jako podchorąży. Trafiłem tam bezpośrednio ze Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim w roku 1935, zaopatrzony w poufną opinię, którą z politowaniem ujawnił mi dowódca baterii, a która do dziś dodaje mi otuchy w chwilach zwątpienia: „Inteligencja średnia, częściowo nabyta w wojsku.” Byłem wśród powołanych pod broń nielicznych, wybranych roczników.

Warszawa poza mną. Wraz z moim 8 PAL-em mieliśmy stanąć gdzieś między Hitlerem a Warszawą. Rola przyszłego przedmurza napełniała mnie dumą. W wagonie spotkałem kilku znajomych z dawnych ćwiczeń, w równie bohatersko-artyleryjskim nastroju. Nie mogliśmy się doczekać Płocka i naszych koszar. Mit doskonałości tajemniczego słowa „mob” prysł natychmiast po przybyciu do koszar. Serdecznie znienawidziłem poczciwego ogniomistrza w kancelarii pułkowej, który po dłuższym sprawdzaniu mojej karty ewidencyjnej orzekł wreszcie, że zostałem zmobilizowany omyłkowo. Jak to omyłkowo, przecież mob nie może się mylić. Na moje propozycje – już w dowództwie pułku – by mnie jednak wcielili do formujących się dywizjonów bojowych, znajomy kapitan spławił mnie bezlitośnie. Nie miał czasu ze mną gadać. Musiałem wracać. Powrotną podróż Płock-Warszawa, 25 sierpnia 1939 roku, odbyłem w nastroju osobistej klęski.

Wróciłem w nocy. Wprost z dworca zameldowałem się w Komendzie Miasta naprzeciw Hotelu Europejskiego. Zaspanemu oficerowi służbowemu długo tłumaczyłem o krzywdzie, jaka mnie spotkała, o stratach, jakie wskutek tego poniosły polskie siły zbrojne, o konieczności natychmiastowego wysłania mnie do mego macierzystego 29 PAL-u do Grodna, gdzie odbywałem ostatnio ćwiczenia. Kapitan w końcu rozbudził się całkowicie i zrozumiał, o co mi chodzi. I natychmiast wyrzucił mnie za drzwi. Miał większe zmartwienia.

Gorycz klęski osłodziła mi radość, z jaką przywitali mnie rodzice na Mokotowskiej i teściowa, doktor Garlicka, z którą mieszkaliśmy na Topolowej.

– To dobrze, że wróciłeś. Będziemy razem.

Ze wstydem przebrałem się po cywilnemu i poszedłem do pracowni. Niewypał! „Żywa torpeda” – szydzili bezlitośnie pogardzani przeze mnie wczoraj cywile przy rajzbretach. A może to wszystko rozejdzie się po kościach? Może i pozostali zmobilizowani wrócą do pracowni? Wziąłem się znowu do rysowania.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.