Kategoria: Studia i pierwsza praca

Pracownia Bohdana Pniewskiego

Pracowałem u Pniewskiego, gdzie zostałem zaangażowany do pomocy przy konkursie na projekt budynków Polskiego Radia, po czym profesor zaproponował mi pozostanie w pracowni na stałe. Wiodło nam się znakomicie. Po wygranym konkursie kończyliśmy właśnie projekt wstępny rozgłośni Polskiego Radia. Chodziliśmy dumni jak pawie. Po raz pierwszy „nasz” profesor wygrał konkurs z niepokonanym dotychczas Świrem – profesorem Rudolfem Świerczyńskim, wspomaganym przez samego Maćka Nowickiego. W pobitym polu zostały takie sławy, jak Bohdan Lachert i Józef Szanajca, oraz dwaj młodzi, doskonale się zapowiadający architekci, Kazimierz Marczewski i Zygmunt Skibniewski.

Roboty mieliśmy w bród. I to jakiej! Projekt dzielnicy reprezentacyjnej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego na Polu Mokotowskim, kościół Opatrzności, zespół budynków Towarzystwa Kredytowego Miejskiego przy placu Unii (dziś domy Narodowego Banku Polskiego), poselstwo japońskie na Foksal i wiele innych. Nie wyobrażałem sobie wówczas, że architekt może mieć większe zadania.

Kompania w pracowni była doskonała. Na budowie zastępował profesora Czesław Wegner, kolega-przyjaciel i świetny nauczyciel architektonicznego rzemiosła. W pracowni szefował nam Gruby – Janusz Kieszkowski (zamordowany przez NKWD w roku 1940 w Katyniu), mistrz nad mistrze w rysunku roboczym, pies na robotę i postrach fuszerów w pracowni i na budowie. „Na półpiętrze” pracowało kilku starszych kolegów, a raczej już współpartnerów profesora, jak Zbyszek Karpiński, Janusz Ostrowski i Zygmunt Stępiński. Ale główny trzon pracowni stanowiło kilku młodych, świeżo upieczonych architektów i mniej lub więcej zaawansowanych studentów: Jurek Padlewski (zamordowany w berlińskim Moabicie), mój serdeczny przyjaciel Przemek Siwik (zamordowany przez NKWD w roku 1940 w Katyniu), Olgierd Stryjecki (zginął jako pilot polski w RAF), Stanisław Bieńkuński, Zbyszek Krasnodębski, Wojtek Przybylski, Jerzy Staniszkis, Olek Tarnowski i ja. Do obsady pracowni należy jeszcze dołączyć gońca Gienia lub raczej gońców Gieniów. Zgodnie bowiem z tradycją pracowni każdy nowy goniec – a zmieniali się dość często – dziedziczył rower i imię.

Roboty mieliśmy w bród. A że pani Lusia Garszyńska (zginęła podczas Powstania) była w jednej osobie nie tylko przemiłym szefem sekretariatu, planowania, sprawozdawczości i personalnym, ale także bardzo sprawnym finansowym, więc też wkrótce kilku z nas zajeżdżało do pracowni na Frascati własnymi simkami. Zarabialiśmy dobrze, ale nie to było najważniejsze. W innych pracowniach płacono może nawet lepiej. Ale my dalibyśmy się wówczas posiekać za naszego profesora. Snobowaliśmy się, jak przystało młodym architektom, mówiliśmy o nim Majster i wyłaziliśmy ze skóry, żeby nie nawalić terminów i nie zrobić pracowni wstydu. Lubiliśmy Majstra za to, że wygrywał konkursy, że sam siadał przy rajzbrecie, że znał się na robocie i świetnie rysował, ale chyba przede wszystkim za to, że dawał nam się wyżyć i że słuchał uważnie naszych krytyk. I że miał poczucie humoru i trzymał fason.

Któregoś dnia przyszły do pracowni uroczyście egzaltowane panie w towarzystwie wytwornego prałata, by obejrzeć projekt kościoła Opatrzności. Na pytanie: „W jakim nastroju przystępuje do projektu świątyni”, profesor nieopatrznie uraczył dostojną delegację szkicem frontowej elewacji rysowanym przez Przemka Siwika, na którym poprzedniego wieczoru, robiąc korektę, wypisał ołówkiem 6B: „do dupy”.

Gdy Kiepura, wielki a skąpy mistrz Jan Kiepura, chcąc mieć projekt hotelu „Patria” w Krynicy jednak od Pniewskiego – bo to było modne – ale za 1/10 ceny, zaproponował profesorowi zrobienie jedynie szkicowego projektu za coś koło tysiąca złotych, Pniewski odpowiedział mu bez wahania:
– Panie Kiepura, za tysiąc złotych to ja mogę panu zaśpiewać!

Dotychczas w pracowni na Frascati istniał podział w zależności od opracowywanych tematów. Nieliczna ekipa „opatrznościowców”, opracowująca nową wersję kościoła, duży zespół „tekaemiarzy”, kończących pod wodzą Kieszkowskiego rysunki robocze dla szybko postępującej budowy przy placu Unii Lubelskiej, i my – „radioci” – wraz z Przemkiem Siwikiem zagrzebani po uszy w techniczno-akustycznych problemach rozgłośni radiowej.

Letnie miesiące 1939 roku ujawniły nowy, dotychczas nieznany, podział: kategoria A – zdolni do czynnej służby wojskowej, kategoria C – rezerwowa i „cywile”. Niemal cała pracownia przeszła tegoż lata przez ćwiczenia wojskowe. Patrzyliśmy z góry na cywilów. Ale i wśród posiadaczy kategorii A powstała nowa hierarchia. My, artylerzyści, patrzyliśmy z politowaniem na piechociarzy, a z prawdziwym respektem na Stryjeckiego, który z początkującego kreślarza awansował na podchorążego-pilota.

Tymczasem rysowaliśmy i chodziliśmy na budowę. Układaliśmy harmonogramy aż do końca zimy 1939 roku.

Pierwsze zostały zmobilizowane samochody. Były widocznie bardziej potrzebne niż my, rezerwiści. Odprowadziliśmy nasze małe simki do parku na Bielanach. Nie wiem, czy wpierw zostały zbombardowane, czy też rozsądni ludzie zdążyli je uprzednio rozszabrować.

23 sierpnia doczekaliśmy się wreszcie i my. Wraz z Kieszkowskim, Siwikiem i Stryjeckim spotkaliśmy się w pracowni w mundurach i z kartami mob, wzywającymi nas nazajutrz do pułków. Majster był wyraźnie wzruszony mobilizacją pracowni. Pani Lusia żegnała nas już na kredyt jak bohaterów. Na pożegnanie my, wojskowi, zafundowaliśmy całej cywilnej pracowni ciastka od Bliklego i poszliśmy. Wpadliśmy jeszcze z Przemkiem na budowę radia. Kończono właśnie głębokie wykopy pod biurowiec. Ślad tych wykopów, sadzawka-bajoro przy placu Unii w miejscu dzisiejszego Supersamu, zostały zasypane dopiero w roku 1950.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

 

wróć na początek