Kategoria: Towarzysze broni

Kazimierz Leski – „Bradl”


„Bradl”, oficer wywiadu, w Powstaniu dowódca kompanii u „Sławbora”, odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych.

Spotykałem się z nim w latach 1942-1944, jak na stosunki konspiracyjne, dość często. Gdy mi przekazywał ludzi z komórki legalizacyjnej, którą uprzednio prowadził, przy omawianiu jego zamówień na dokumenty podróżne i skrytki, sposobów pakowania poczty. Wzory dokumentów dostarczał nam zwykle sam. Niemieckie, francuskie, hiszpańskie. Nietrudno było domyślić się zasięgu jego podróży. Jeździł często, w okresie od lipca 1942 roku do kwietnia 1944 kilkanaście razy. Wracał szczęśliwie. Przywoził nowe doświadczenia i nowe zamówienia.

Na przełomie 1941-1942 otrzymał od szefa O II pułkownika „Dzięcioła” polecenie utworzenia drogi przerzutowej przez Niemcy do Paryża i dalej, aż poza teren okupacji hitlerowskiej. Droga ta miała służyć przede wszystkim kurierom AK przewożącym materiały wywiadowcze. „Bradl”, odważny, wybitnie inteligentny, pełen inicjatywy, a przy tym przystojny i elegancki, świetnie mówiący po francusku i po niemiecku nadawał się do takiej roboty doskonale. Do wykonania tych zadań została powołana specjalna komórka „666”.

W pierwszą doświadczalną podróż do Berlina „Bradl” pojechał wyposażony w legitymację urzędnika Ostbahnu, niemieckiej kolei w GG. Do Berlina wystarczyła, do dalszej podróży na zachód nie nadawała się. Wrócił bogatszy o doświadczenia, z których wyciągnął dwa wnioski. Pierwszy – w czasie wojny najwięcej podróżują wojskowi, a każdy kierunek ich podróży może być przekonująco uzasadniony. Drugi – wykorzystujący niemieckie poczucie porządku i hierarchii: im wyższy stopień wojskowy, tym podróżuje się bezpieczniej, tym dalej od jakichkolwiek podejrzeń.
Postanowił wcielić się do armii i awansować do stopnia generała.

Do występowania w nowej roli konieczne było zdobycie wzorców odpowiednich dokumentów i mundurów. Pomocni będą „Bradlowi” w tym zakresie warszawscy kieszonkowcy, współpracujący z polskim wywiadem, i oficerowie niemieccy, niedostatecznie czujni na warszawskich dworcach kolejowych, oraz krawiec zatrudniony w niemieckiej firmie szyjącej mundury.

W następną podróż będziemy go ekspediowali jako generała wojsk technicznych, Juliusa von Hallmanna, speca od spraw fortyfikacji, z przydziałem do Süd-Ost Front Ukrainę.

Po przybyciu do Paryża zadaniem „Bradla” było zorganizowanie dróg przerzutowych do Francji południowej, wówczas formalnie nie okupowanej, i stamtąd dalej do Hiszpanii, do Madrytu lub co najmniej do San Sebastian. Postanowił rozwiązać zadanie dwojako: nielegalnie przy pomocy francuskiego ruchu oporu oraz oficjalnie jako niemiecki generał zbadać możliwości oficjalnej podróży.

Legalność „Bradla” była nienaganna. Znał miejscowość, z której pochodził, „swój” życiorys, stosunki rodzinne. Jego dokumenty osobiste uzupełnione były legitymacjami pomocniczymi, jak karta łowiecka, prawo jazdy itp. Po przyjeździe do Paryża nie zaniedbał żadnej formalności służbowej. Zameldował się w Stadtkommandantur, na Place de l’Opéra, otrzymał przydział kwatery w hotelu, wymienił podróżne kartki żywnościowe na obowiązujące we Francji.

Po ugruntowaniu paryskiej legalności udał się do Wirtschaftsstab VII – sztabu gospodarczego armii marszałka Rundstedta, dla przeprowadzenia „rozmów werbunkowych”. Jadąc do Paryża jako spec od robót fortyfikacyjnych, zaopatrzył się przezornie w dokument uzasadniający zapotrzebowanie na siły robocze do realizacji prowadzonych na wschodzie prac. W sztabie przyjęto życzliwie i z zainteresowaniem przybysza z dalekiej, niebezpiecznej strefy frontu wschodniego. Wyjaśniono mu jednak, że werbunku na własną rękę prowadzić nie może.

Do południowej Francji jako niemiecki generał wolał nie jeździć, ale nasunął mu się pomysł, by na zakończenie wykorzystać stosunki z VII Sztabem dla zgoła innej sprawy.

Był koniec 1942 roku. Niemcy w pośpiechu przystępowali do fortyfikowania wybrzeży Atlantyku. Cóż więc bardziej naturalnego, jak propozycja generała von Hallmanna, który gotów jest służyć im swymi doświadczeniami z budowy fortyfikacji na wschodzie. („Bradl” – inżynier, mógł się tego podjąć.)

„Dzięcioł” zaakceptował plan. Ryzyko było duże, ale stawka: możliwość rozpoznania umocnień niemieckich nad Atlantykiem – warta tego. Pertraktacje trwały długo. Rozumowanie „Bradla” okazało się trafne. Wykonał i to zadanie.

Podróże do Paryża, nawet w roli niemieckiego generała, nie były pozbawione emocji.

Meldował się kiedyś w komendzie miasta w Paryżu i czekał w ogonku, trzymając w ręku cały arkusz 5-gramowych kartek na masło. Przed nim w okienku wymieniał kartki żywnościowe jakiś oficer niemiecki. Z rozmyślań o świeżej bagietce grubo posmarowanej masłem wyrwał „Bradla” podniesiony głos, kwestionujący kartki stojącego przed nim. Są niewłaściwe, może nawet fałszywe. Struchlał. Zanim jednak zdążył coś postanowić, z okienka wyciągnęła się ręka i pochwyciwszy jego kartki, podsunęła je pod nos stojącemu przed nim Niemcowi: „To są właściwe kartki! takie powinny być!” – krzyczał ten z okienka. „I to był chyba najwspanialszy komplement, jaki można było powiedzieć «Agatonowi» i jego kolegom” – komentuje „Bradl”.

„Bradl” to nie tylko pseudonim konspiracyjny Kazimierza Leskiego alias generała von Hallmanna i Jansena. To również kryptonim kompanii AK w zgrupowaniu pułkownika „Sławbora” Śródmieście-Południe. Zgodnie z tradycją wielu powstańczych oddziałów wywodzący się od pseudonimu dowódcy.

Nie miał bojowego przydziału do Powstania. O godzinie „W” dowiedział się przypadkowo 1 sierpnia rano. Zdążył pójść na melinę przy Ludnej 9 i wziąć stamtąd visa i „piątkę” (którą dał spotkanemu tam koledze). We dwójkę poszli „szukać Powstania”. W rejonie AK na Kruczej, gdzie zgłosili się o 16.30, nie mieli co z nimi robić. Postanowili działać na własną rękę. „Bradl” pamiętał, że w domu Pod Gigantami (Aleje Ujazdowskie 29) mieściło się Rüstungskommando (zaopatrzenie), a obok przez ścianę w gmachu gimnazjum im. Królowej Jadwigi Soldatenheim – Dom Żołnierza. Postanowił, ni mniej ni więcej, zdobyć Rüstungskommando. Już co prawda w piątkę, bo dołączyło do nich trzech młodych chłopców, ale nadal tylko z visem i z „piątką”. Udało im się wejść do budynku. Załoga Rüstungskommando była widocznie mocno przestraszona ogólną strzelaniną, bo na odgłos strzałów rewolwerowych w parterze budynku uciekła na drugą stronę ulicy Wiejskiej, zostawiając jeden kb, kilka skrzyń granatów, broń krótką i amunicję. To zadecyduje o przyszłości oddziału „Bradla”. Ma broń, amunicję – wkrótce dostaje posiłki.

Gdy płk „Sławbor” obejmuje dowództwo rejonu Śródmieście-Południe, kompania „Bradla” liczy już około 200 ludzi i jest dobrze uzbrojona. Przekopem pod ulicą Wiejską przedostają się na drugą stronę ulicy. Są bliżej mocnych gniazd niemieckiego oporu, kina „Napoleon” i gmachu YMCA. Stopniowo poszerzają swój teren. W ciężkich bojach zdobywają kino „Napoleon”.

Opracowali własną metodę zdobywania kolejnych budynków zajmowanych przez Niemców „od spodu” – jak ją określał „Bradl”. Podkop do piwnicy, opanowanie piwnic i kolejno coraz wyższych kondygnacji. Niemcy zagrożeni odcięciem drogi ewakuacji lub podpaleniem budynku stosunkowo szybko się wycofywali.

Po ucieczce z kolumny wychodzącej po Powstaniu do Ożarowa „Bradl” nawiązał nowe kontakty organizacyjne. „Sławbor” mianowany przez nowego Komendanta AK, generała Okulickiego – „Niedźwiadka”, Komendantem Obszaru Zachodniego AK powierzył „Bradlowi” funkcję Szefa Sztabu.

Wobec wznowienia zimowej ofensywy radzieckiej i przejmowania władzy wojskowej na terenie Polski przez Armię Radziecką „Niedźwiadek” postanowił z dniem 19 stycznia 1945 roku rozwiązać Armię Krajową. Zadaniem „Bradla” stało się przekazanie tego rozkazu w teren i dopilnowanie jego wykonania.

Będąc w Bydgoszczy, „Bradl” – inżynier Kazimierz Leski, nawiązał kontakt z inżynierem Witoldem Urbanowiczem i w marcu 1945 roku został dyrektorem odbudowy Stoczni N° 2 w Gdańsku. Dzielił czas na pracę w sztabie „Sławbora” i – w Stoczni.

W sierpniu 1945 został aresztowany w Poznaniu wraz ze „Sławborem” i przewieziony do Warszawy.

„Z tytułu mojej funkcji szefa sztabu obszaru, prócz rutynowych przesłuchań, miałem również spotkania z funkcjonariuszami najwyższego szczebla, m. in. Różańskim, Romkowskim, Radkiewiczem. Byłem skłonny ujawnić się sam, tzn. ułatwić im pracę i szczerze odpowiadać na wszystkie pytania dotyczące mojej osoby i mojej działalności, nic nie zatajać – pod jednym wszakże warunkiem – że zwolnią moich współpracowników, którzy znaleźli się w areszcie.”

Pod koniec 1946 roku, na kilka dni przed rozprawą, dano „Bradlowi” do przeczytania akt oskarżenia, który zarzucał mu usiłowanie obalenia ustroju i współpracę z obcym wywiadem. W procesie „Komendy Głównej WiN”, pułkownika Rzepeckiego i innych, który odbył się w Sądach na Lesznie w styczniu 1947 roku, został skazany na dwanaście lat więzienia.

Gdy okres, na który został skazany, zbliżał się do końca, był kilkakrotnie wzywany do oficerów śledczych, którzy wypytywali go, co zamierza robić po zwolnieniu. W dniu poprzedzającym zwolnienie ogolono go, oddano mu z depozytu ubranie i… odesłano z powrotem do celi. Minęło kilka dni. Zażądał widzenia z naczelnikiem więzienia, z prokuratorem, z adwokatem. Bez skutku. Po tygodniu wyrzucił miskę na korytarz. Po sześciu dniach głodówki oficer śledczy wręczył mu sankcje tym razem z oskarżenia o współpracę z Niemcami.

Śledztwa właściwie nie było. Namawiano go, aby się przyznał, że tępił komunistów, wydawał ich gestapo. W tym okresie stracił wiele zębów, awitaminoza powodowała, że nie siedziały zbyt mocno, i nawet nienajsilniejsze uderzenie wystarczało, by je wypluł. Gnieciono mu palce, wkładając między ołówki, bito, czym popadło. Sadzano na odwróconej ku górze nodze stołowej, przypalano papierosem. Był tak słaby, że na schody wchodził na czworakach.

Kontaktu z rodziną nie miał żadnego. Kiedyś, po śledztwie, które trwało wiele godzin, został wprowadzony do „toalety”, gdzie w charakterze papieru higienicznego wisiały kawałki gazet. Na którymś z nich zobaczył nekrolog swojej matki. Rozprawa odbyła się w więzieniu na Rakowieckiej w 1952 roku. Sąd orzekł winę współpracy z okupantem i dodał dziesięć lat więzienia.

„Po ucieczce Światły coś się jednak zaczęło zmieniać w Urzędzie Bezpieczeństwa. Powoli zaczęło się zmieniać również w kraju. I nagle rozwiązał się nade mną worek łaski. Po dziesięciu latach od chwili aresztowania znalazłem się na wolności. Musiałem się wprawdzie meldować jeszcze na milicji – najpierw codziennie, potem raz w tygodniu – ale byłem wolny. Zacząłem rozglądać się za pracą. Gdziekolwiek jednak się zwróciłem – po wstępnych rozmowach, w których w zasadzie nie przewidywano przeszkód – okazywało się nagle, że nie ma etatów. W końcu przygarnęli mnie przyjaciele z lat studiów, dając pracę redaktora naukowego w Państwowych Wydawnictwach Technicznych (obecnie WNT).

Po wyjściu z więzienia spodziewałem się rehabilitacji z «urzędu». Ponieważ nie mogłem się jej doczekać, sam rozpocząłem starania. W czerwcu 1957 r. doszło wreszcie do rozprawy, w wyniku której zostałem – jak napisano w wyroku – «uniewinniony z wszelkich zarzutów i wyrok ten stanowi pełną rehabilitację».”

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek