Skok – Trzysta metrów od Polski
Gdy wreszcie po sześciu tygodniach oczekiwania, 25 lutego 1942 roku, por. Clauber zapowiedział kolejne alarmy i wyjazd na lotnisko, Janek Rogowski namawiał, żeby nie brać spadochronów, bo i tak wrócimy. Wzięliśmy jednak.
– Operation today – zapowiedział, wchodząc do mesy Anglik z czerwonym otokiem. Today – to znaczy dziś.
Dookoła był spokój. Lecieliśmy samotnie prowadzeni przez nasz spadochroniarski księżyc. Głuche dudnienie motorów przenikało przez słuchawki intercomu. Oparłem się wygodnie o miękki tornister spadochronu. Siedzieliśmy na podłodze samolotu z nogami wyciągniętymi przed siebie, obładowani sprzętem i uzbrojeniem, ociężali i nieruchawi, w białych grubych kombinezonach ochronnych naciągniętych z trudem na cywilne ubrania i zimowe palta. Naprzeciw mnie numery nieparzyste: pierwszy od strony dziury jedynka: Zygmunt Milewicz – „Róg”, obok niego trójka: Janek Rogowski – „Czarka”, i piątka: Janek Kochański – „Jarma”. Po mojej stronie numery parzyste: dwójka: Franciszek Pukacki – „Gzyms”, czwórka: ja – „Burek”, i szóstka: Bogdan Piątkowski – „Mak”, a dla przyjaciół „Dżul”, dowódca drużyny.
Siedzieliśmy ciasno jeden obok drugiego, jak najbliżej dziury wyciętej w dnie samolotu, tuż za komorą bombową. Dziura była szczelnie zakryta klapą i fizycznie niczym nie zdradzała swego istnienia. Mimo to przykuwała uwagę. Czułem jej obecność. Dispatcher – wykidajło otworzy ją dopiero w ostatniej chwili nad rejonem zrzutu. Przez nią zobaczę tam w dole kawałek Polski. Znany mi dotychczas jedynie z mapy. Będzie biało, bo w Polsce leży śnieg.
– Teraz wyjście już tylko przez dziurę! – oświadczył „Dżul”, gdyśmy w samolocie kołowali na start.
W mesie oficerskiej polowego lotniska w Anglii uczyłem się nazwisk i adresów: Natolińska 6 m. 17, Puławska 24 m. 23. Imię i nazwisko, numer domu i mieszkania. Nie osłonięte żadnym szyfrem ani kryptonimem wyłoniły się z warszawskiego oddalenia w całym lakonicznym bohaterstwie. To byli prawdziwi, żywi ludzie. Do swych codziennych trosk i lęków, do grozy łapanek i aresztowań dodali jeszcze dobrowolnie i świadomie ryzyko ujawnienia ich udziału w tropionej zawzięcie przez gestapo akcji zrzutów. Wiedzieli, co im grozi. Oddawali życie swoje i swych najbliższych do dyspozycji nieznanych spadochroniarzy. Odczułem wówczas prawdziwą miarę warszawskiego bohaterstwa.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudził mnie natarczywy głos w intercomie. Gdy powtórzył po raz drugi, zrozumiałem, że to do nas.
– Wołam dowódcę skoczków! Wołam dowódcę skoczków! – Over – powtarzał nawigator. Siedzący obok mnie „Dżul” widać również drzemał, szturchnąłem go w bok. – Tu dowódca skoczków, słucham! – odezwał się.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła północ. Byliśmy już chyba nad Polską. Rozbudziła się cała nasza szóstka. Z początku nie bardzo rozumiałem, o czym mówi głos w intercomie. – Słaba widoczność. Chmury. Astronawigacja niemożliwa. – Pisk w słuchawkach przerwał rozmowę. – Słucham! Słucham! – upominał się „Dżul”. Nawigator tłumaczył, powtarzał. Spośród technicznych zwrotów dotarła do mnie nieoczekiwana prawda. Lecieliśmy na kurs, ale raczej na wyczucie, na nos. W takiej sytuacji nawet drobna zmiana kierunku, niewielki błąd w obliczonej poprawce na wiatr, zwielokrotniony odległością 1500 kilometrów, może spowodować wielokilometrowe przesunięcie od zamierzonego celu. Przy słabej widoczności nawigator nie mógł ustalić naszej pozycji. Gdzie jesteśmy? Nie wiedział. Równie dobrze w rejonie Grudziądza, jak Grójca. Wiedział natomiast, że po dziesięciu minutach lotu będzie musiał zawracać.
Zawracać? Takiej możliwości nie braliśmy w ogóle pod uwagę. Dotychczas żadna ze spadochronowych drużyn nie zawróciła z drogi. Nie musieliśmy się nawzajem przekonywać. Na pewno jesteśmy nad Polską. Skaczemy bez świateł oczekującej placówki. Damy sobie radę. Tylko nie wracajmy! Zjawił się dispatcher. Jako ostatni argument w dyskusji odsłonił dziurę. Gęsta, nieprzenikniona mgła, rwąca się płatami. Tylko migające gdzieś tam w dole czubki sosen przypominały o szybkości lotu. Byliśmy nad jakimś lasem. Więcej nie było widać. Nawigator nadal nie mógł ustalić pozycji.
– Nie wracajmy!
Ale nawigator miał swoje wyraźne instrukcje. Lecieliśmy jeszcze kilka minut. Dalej na wschód. Potem dispatcher zamknął klapę. Gdyśmy po dziesięciu godzinach lotu wrócili na lotnisko w Anglii, trudno było o własnych siłach wyjść z samolotu.
– Nie przejmujcie się tak – pocieszał nas wykidajło, wyładowując nas z samolotu.- Dziś wychodzicie przez drzwi, jutro was wysadzę dziurą.
Perkins czekał na lotnisku. Chwalił rozsądną decyzję powrotu. Nikomu nie życzę okazji do takiego rozsądku. Oszczędził nam wstydu powrotu na „Siedemnastkę”, zapowiadając jeszcze na lotnisku „żółty alarm” na następny dzień.
Przelecieliśmy 3000 kilometrów, oddychaliśmy już polskim powietrzem. A zabrakło nam ostatnich 300 metrów.
Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.