Kategoria: Cichociemny skok

Skok – Żółty alarm

Wróciliśmy właśnie z rannego strzelania, gdy wszedł porucznik Clauber i bez zwykłych uprzejmych uwag o pogodzie zapowiedział krótko: „Yellow warning for «Collars»” – Żółty alarm dla „Kołnierzyków”.”Żółty alarm”, to znaczy całkowita gotowość do skoku. Więc to już dziś wieczorem.

Od kilku dni byłem w „Siedemnastce”. Taki bowiem kryptonim nosiła nasza stacja wyczekiwania. Pensjonat nie pensjonat, wojsko nie wojsko, raczej dziwny, trochę surrealistyczny film. Dziwne były w nim i dekoracje, i aktorzy. Dekoracje – solidne, dwieście lat temu zbudowane z szarego piaskowca, z sięgającymi pod sufit osmalonymi kominkami. Z przepisowymi zbrojami, z meblami robionymi na zamówienie przez samego pana Chippendala, z galerią portretów wątpliwych przodków i kolorową kolekcją niewątpliwych zwycięzców derby. Lordowska rezydencja „gdzieś w Anglii” oddana na czas wojny do użytku cichociemnych.

W bibliotece obok wielkiego pożółkłego ze starości globusa, pamiątki po pradziadku-admirale, leżą na podłodze starannie poukładane spadochrony. Z kilku półek uprzątnięto książki z czerwono-złotymi grzbietami, żeby zrobić miejsce dla oksydowanych czarnych pistoletów maszynowych i rewolwerów. Wśród chippendalowskich foteli rozpostarł się stół do ping-ponga, na przyłbicy któregoś z rycerskich przodków przyklejono maszynopis z rozkładem zajęć. Dookoła domu park. Pod drzewami, na nieskazitelnych do niedawna trawnikach stoi zaparkowana kolumna wojskowych łazików, tuż obok zacisznego, wysłonecznionego rozarium – strzelnica obłożona workami z piaskiem.

Wojenna poprawka 1941 roku nie pasowała do pałacowych wnętrz i parkowych perspektyw z osiemnastego wieku. Jeszcze mniej pasowaliśmy do tych dekoracji my, angielsko-polscy wojenni lokatorzy „Siedemnastki”. Zamiast lordowskich mości panował na stacji sprawiedliwie i trunkowo major Perkins. Zastępował go w urzędzie i przy bufecie porucznik Clauber, z cywila ubezpieczeniowiec, z wojska również „dwójkarz”, przydzielony do polskich spadochroniarzy.

Angielskich mieszkańców „Siedemnastki” uzupełnialiśmy my, polscy spadochroniarze, oczekujący na swój lot. Jeśli zielone angielskie mundury i battledressy niezbyt pasowały do pałacowych wnętrz, to nasze warszawskie ciuchy wyglądały na tle gobelinów i sztychów wręcz szokująco. Nie psuło nam to jednak humoru, zwłaszcza że jak dotąd cichociemni lokatorzy nie pozostawali długo na stacji. „Jackety” i „Shirty” – ekipy naszych poprzedników, odleciały w ciągu tygodnia. Teraz my, „Kołnierzyki”, byliśmy na wylocie. Mieliśmy przed sobą kilka księżycowych nocy gotowości do skoku. Potem groziła nam dwutygodniowa przerwa i znowu dwa tygodnie gotowości bojowej. W owym czasie, a nasz lot miał być dopiero piątym kolejnym cichociemnym zrzutem, koniecznym warunkiem lotu do Polski i trafienia na oczekującą placówkę była pogoda i dobra widoczność, osiągalna jedynie podczas drugiej lub trzeciej kwadry księżyca.

Program zajęć na stacji sprowadzał się właściwie do jednego: czekać. Ale nawet ta prosta czynność nie była taka łatwa. Codziennie, budząc się rano, nie wiedziałem, czy dziś wieczorem pojadę do kina, czy polecę do Warszawy. Żeby nam się to czekanie zbytnio nie dłużyło, tośmy strzelali, ile wlazło, i codziennie chodzili po dwadzieścia kilometrów. Ponieważ nie mieliśmy już żadnych angielskich dokumentów, a wyglądaliśmy jak na stosunki angielskie mocno podejrzanie, ten codzienny spacer oprócz treningu dostarczał nam ponadto trochę emocji: nie dać się złapać.

Zostały nam tylko jeszcze dwie księżycowe noce. I właśnie następnego ranka porucznik Clauber zapowiedział nam „żółty alarm”. Byłem gotów od dawna. Sprawdziłem jeszcze raz ubranie, ekwipunek, broń.

– Czy ktoś chce zmienić spadochron? – zapytał Clauber zgodnie z cichociemną tradycją która zezwalała skoczkowi na zmianę spadochronu bez podania powodu. Spojrzałem na leżący obok mnie brązowy pakunek. Tyle razy sprawdzałem działanie klamry, regulowałem długość taśm. Chyba się otworzy? – Nie zmieniam.

Po obiedzie major Perkins odebrał telefoniczne potwierdzenie wieczornego lotu. „Red warning” – „Czerwony alarm”. Jedziemy na lotnisko. Po raz pierwszy „naprawdę” ubraliśmy się w białe kombinezony ochronne. W Polsce leżał śnieg. Spadochrony i grube gumowe hełmy ochronne założymy na lotnisku. Załadowaliśmy na łaziki siebie i bagaż. Żegnaj, „Siedemnastko”!

Trzydzieści kilometrów do lotniska przejechaliśmy szybko i w milczeniu. Za dwie godziny mamy lecieć do Warszawy. Tyle było wtedy do powiedzenia samemu sobie. Zrobiło się ciemno.

Polowe lotnisko wyłoniło się nagle zza zakrętu. Łysina bez drzew, pokrajana długimi, sztywnymi pasami betonu, wyznaczona niebieskimi, pełzającymi światełkami. Barak dowództwa, kilka zaparkowanych samochodów, działa przeciwlotnicze pod siatkami maskującymi, dalej czteromotorowy halifax. Nasz samolot. Po ciemku wydawał mi się jeszcze większy niż za dnia. Rozgrzewał silniki. Wszystkie cztery chodziły na niskich obrotach. W mesie oficerskiej czekała na nas kolacja i załoga samolotu. Zrobiło mi się raźniej. Znowu obowiązywał spadochroniarski fason. Śmiałem się jednak za głośno, mówiłem za dużo. Wyraźnie nadrabiałem miną. Miałem nieliche emocje.

Przymierzałem spadochron. Po raz nie wiem który upewniłem się, że taśmy mają odpowiednią długość, że klamra odpinająca działa, że rewolwer łatwo wyciąga się z kabury.

Silniki samolotu zagłuszały widać odgłos podjeżdżających samochodów, bo nagle w otwartych drzwiach ukazał się angielski oficer z czerwonym otokiem na czapce i znajomy major Jaźwiński z „Szóstki”. Wiedzieli dobrze, jak bardzo ich wyglądaliśmy. Tylko przypiąć spadochrony i założyć hełmy ochronne.

– No operation today – oświadczył lakonicznie Anglik. No operation today – nie lecicie dziś – powtórzył ciszej zakłopotany naszym ponurym milczeniem.

Powtarzałem bezmyślnie: – Nie będę jutro rano w Warszawie, nie będę jutro rano w Warszawie… – Wracaliśmy do bazy. Byłem całkowicie zrezygnowany. Uświadomiłem sobie, że chociaż się tego skoku bałem, to znacznie bardziej boję się teraz powrotu do wygodnego łóżka na stacji, do ping-ponga, do czekania.

To był dopiero początek naszego pecha. Wyraźnie nam się nie wiodło. Trzykrotnie zapowiadał nam Clauber żółty, a potem czerwony alarm. Trzykrotnie jechaliśmy na lotnisko, za każdym razem przekonani, że to już. I za każdym razem ten sam Anglik z czerwonym otokiem na czapce w ostatniej chwili zdążył powtórzyć swoje: „No operation today”.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek