Kategoria: Cichociemny skok

Skok – Halifax nr 9618

27 lutego 1942 roku rozpoczął się mój drugi cichociemny lot do Polski. Dochodziła godzina 18. Byliśmy w mesie na lotnisku. Tym razem szczęście nam dopisało. „Czerwony otok” przywiózł „operation today” nie tylko dla nas. Tej nocy po raz pierwszy w cichociemnej akcji miały lecieć do Polski dwa samoloty jednocześnie. My, „Kołnierzyki”, byliśmy pierwsi w kolejce, w kilka minut po nas miała lecieć szóstka „Krawatów”. Oprócz lotów do Polski z tego samego lotniska miały wystartować samoloty ze skoczkami norweskimi, francuskimi i holenderskimi.

Wylecieliśmy o 18.50. Jako uczestnik drugiego lotu bezceremonialnie odpiąłem spadochron zaraz po starcie i poszedłem do załogi. Antek Voellnagel, kapitan-nawigator, był moim kolegą ze szkolnych lat. Puścił mnie do swego pomieszczenia nawigacyjnego obok pilotów, gdzie przez okno roztaczał się wspaniały widok. Ciemnogranatowe morze i daleko przed nami cienko zarysowana jasna obwódka brzegu. Jak wielka kolorowa mapa.

Antek chodził do „Zamoyskiego”, ja do „Mazowieckiej”. Przypomniałem mu, jak wygraliśmy z nimi mecz hokejowy. Chwilowo mieliśmy jednak inny, bardziej aktualny temat. Coś się zaczynało dziać.

Pierwsze obudziły się czujne reflektory przeciwlotnicze. Białymi mackami zamiatały niebo daleko przed nami. Potem włączyła się artyleria przeciwlotnicza. Halifax, czteromotorowy bombowiec, nie nadaje się do akrobacji. Przy tym jest stosunkowo powolny. Nie lada trzeba sztuki, a i trochę szczęścia nie zawadzi, żeby go przeprowadzić przez kurtynę ze światła i ognia.

Stałem za fotelem pierwszego pilota. Wydał mi się równie spokojny jak przed godziną, gdy słuchał muzyki tanecznej z Londynu. Może tylko bardziej pochylił się do przodu, może mocniej zacisnął ręce na wolancie. Złapała nas artyleria. Poczuł to pilot. Jeden silnik mieliśmy postrzelony. Szliśmy jednak dalej na dużej wysokości. Artyleria i reflektory pozostawały stopniowo coraz dalej za nami. Trzymaliśmy kurs na wschód.

Ogarnęła nas głucha cisza. Zgubiliśmy szczekliwe detonacje i grzechot odłamków. Szum motorów wydawał się teraz ledwie dosłyszalny. Reflektory zrezygnowały również. Lecieliśmy w ciszy i w poświacie księżyca.

– Jesteśmy nad Bałtykiem – ustalił wkrótce nawigator. Wszyscy przypomnieliśmy sobie, że jesteśmy głodni. Jedliśmy kanapki, popijając kawę z termosów. Nawet na trzech motorach mogliśmy lecieć dalej. Ale upomniał się o nas wiatr i mróz. Oblodzona maszyna stawała się coraz cięższa, traciła szybkość i wysokość. Naradzali się długo. Odpowiedni zapis w dzienniku pokładowym brzmi lakonicznie:
„Silny ogień artyleryjski nad Syltem, oblodzenie. Godz 21.30 – return to base.”

Już po północy nadlecieliśmy nad lotnisko. Wyszła nam na spotkanie mgła. Taka przysłowiowa angielska mgła, w najlepszym, białym, lepkim gatunku. Że lądowanie bombowca przy takiej widoczności z tysiącami litrów niewypalonej benzyny w zbiornikach i setkami kilogramów materiałów wybuchowych w kontenerach nie jest łatwe, przekonaliśmy się jeszcze krążąc w górze. Nagły błysk z dołu i huk przebił się przez szum silników. Na ziemi dowiedziałem się, że dwa samochody malowane w biało-czarne pasy, które towarzyszyły nam przy lądowaniu, jadąc na pełnym gazie wzdłuż runwayu, to była straż ogniowa i pogotowie ratunkowe.

Powyższy tekst jest skrótem fragmentów książki „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie”.

wróć na początek